piątek, 16 października 2015

Pierwsze wydanie gazety senatorskiej NASZ PRAWY BRZEG

W pierwszym numerze gazety senatorskiej Nasz Prawy Brzeg min. rozmowa z senatorem Markiem Borowskim o tym, co dla prawobrzeżnej Warszawy można zrobić w Parlamencie, wywiady z mieszkańcami Pragi, Grochowa. Bródna i Wesołej i specjalny wywiad z Jankiem, Antkiem i Kajtkiem Borowskimi.










czwartek, 8 października 2015

MIESZKANIEC: Wiem co jest ważne dla prawobrzeżnej Warszawy - materiał KWW Marka Borowskiego

– Panie Marszałku, do wyborów parlamentarnych 25 października startuje Pan z hasłem „Borowski, senator prawobrzeżnej Warszawy”. W poprzednich wyborach do Senatu pańskim hasłem było „Rozwaga i kompetencja”. Teraz bardziej Pan stawia na związek z wyborcami?
– Wychodzę z założenia, że jako polityka krajowego zna mnie każdy świadomy wyborca. Wie jakie mam poglądy, bo nie unikam wystąpień ani w parlamencie, ani tych publicznych, choćby w mediach. W jednomandatowym okręgu spełniam jednak podwójną rolę: jak każdy poseł i senator – pracuję nad ustawami, zajmuję się sprawami ogólnopolitycznymi i ogólnokrajowymi. Ale jestem też przedstawicielem okręgu, z którego zostałem wybrany. Żyję sprawami mieszkańców, którzy mnie wybrali. Część spraw załatwiam w dialogu z władzami lokalnymi, a niektóre muszę podjąć działając w Senacie, bo czasami sprawy lokalne wymagają zmiany prawa krajowego.
– W mijającej kadencji „praskie” doświadczenia doprowadziły do tego, że był Pan współautorem dwóch ustaw…
– Tu, na Pradze w szczególny sposób ujawniły się patologie związane z reprywatyzacją budynków i gruntów na których posadowione są instytucje publiczne. W 1948 roku wpisano do rejestrów roszczeniowych konkretne osoby. One jednak tych roszczeń nie zgłaszają, nie robią tego też ich prawni następcy. Władze miasta obawiając się jednak, że to tylko kwestia czasu, budynków nie remontują, nie podejmują także decyzji o sprzedaży mieszkań lokatorom. Wszyscy na to patrzyli, nie można było nic zrobić, a budynki niszczały. W Senacie podjąłem więc działania zmieniające prawo. W ustawie został zawarty pomysł, że jeśli nie ma zgłaszających się spadkobierców, to miasto daje ogłoszenia prasowe, w których określa czas na zgłoszenie ich a jeśli się nikt nie zgłosi, to budynek przechodzi na własność Miasta i można będzie podejmować określone czynności prawne i remontowe. Ta ustawa ma także zwalczać powoływanie patologicznych kuratorów. Oto do sądu zgłaszał się człowiek, twierdził, że występuje w imieniu domniemanych właścicieli kamienic, pokazywał ogłoszenia prasowe jakie sam zlecił, wzywające do zgłaszania się kolejnych osób z roszczeniami, żeby majątek nie niszczał, prosił sąd o ustanowienie go kuratorem tego majątku. Gdy taką decyzję otrzymał ̶ dysponował kamienicą, wyznaczał sobie pensję, mógł ten majątek sprzedać, a ten który kupował, stawał się kolejnym kuratorem… Rósł łańcuszek cwaniaków żyjących z braku rozwiązań prawnych. Na wejście w życie ustawy musimy jednak jeszcze poczekać, gdyż na życzenie Prezydenta Komorowskiego „przygląda” się jednemu z przepisów Trybunał Konstytucyjny. Druga ustawa dotyczy- ła tzw. czyścicieli kamienic, przeszła już całą drogę legislacyjną, weszła więc w życie. Dotyczyła innego rodzaju patologii: właściciel otrzymywał zwrot budynku mieszkalnego. Zdarzało się, że chciał zmienić jego charakter, zamieniając np. na biurowiec, albo na apartamenty do wynajęcia. Chciał więc za wszelką cenę pozbyć się dotychczasowych lokatorów. Najpierw drastycznie podnosił czynsz, do maksymalnych dozwolonych pułapów. A gdy i to nie pomagało, to zaczynały się bardziej wyrafinowane sposoby wykurzania lokatorów, na przykład wynajęta firma budowlana ogłaszała długotrwały remont instalacji wodnej i grzewczej, zamurowywała wejścia, robiła dziury w dachu jako element przyszłej renowacji itp. Prokuratury się tym nie zajmowały, bo nie było jednoznacznego przepisu prawnego okre- ślającego tego typu działanie jako przestępstwo. No więc przygotowaliśmy w Senacie ustawę, która definiuje takie przypadki i je penalizuje.
– Jakie jeszcze doświadczenia praskie uznałby Pan za charakterystyczne dla tego okręgu?
– Od pierwszej kadencji sejmowej bardzo interesowały mnie problemy edukacji, aby była bardziej skuteczna, lepsza, by młodzi ludzie byli lepiej wykształceni, by mieli równe szanse. Od wielu lat są robione rankingi poziomu nauczania. W skali warszawskiej osiemnastu dzielnic, prawobrzeżne: Targówek, Praga-Północ, Praga-Południe wypadają poni- żej średniej, a Praga-Północ jest wręcz na końcu. Zastanawiałem się skąd to się bierze? Odrzucam z punktu dwie najprostsze odpowiedzi: że tu są mniej zdolne dzieci i nie dość dobrzy nauczyciele, bo to po prostu nieprawda. Moja teza jest następująca: przyczyn tego może być wiele, ale nie bagatelizowałbym opinii, że odpowiadają za to m.in. warunki mieszkaniowe i niedobór czasu, jaki mogą poświęcić dzieciom rodzice. Po praskiej stronie Warszawy wciąż jest wiele mieszkań o bardzo słabym standardzie lokalowym, ciasnych, bez udogodnień. Większe tu mamy bezrobocie. Żeby było ciepło, żeby można było się umyć, trzeba nosić węgiel, zdarzają się wyłączenia prą- du, bo instalacja elektryczna nie wytrzymuje obciążeń. Słowem, trzeba wykonać wiele czynności, by jako tako żyć. A tego czasu tu ludzie mają i tak mniej, bo proszę zobaczyć, jak wyglądają warszawskie mosty w godzinach szczytu: rano zapchane w kierunku lewobrzeżnych dzielnic, po południu ̶ odwrotnie, do nas. Bo „tam” jeździmy do pracy. Zatem rodzice mają mniej czasu na zaopiekowanie się swoimi dziećmi. A to już bezpośrednio przekłada się na poziom nauki: dzieci są niedopilnowane w odrabianiu lekcji, rodzice nie mają czasu (a niekiedy i pieniędzy, bo bezrobocie tu większe), by pójść z nimi do kina, do teatru, wyjechać na urlop. Łatwo tego wszystkiego nie zlikwidujemy, ale można łagodzić skutki. Można zachowywać się aktywniej: np. poprawiać wyposażenie szkół, doposażać świetlice, by dzieci, czekając na rodziców odrabia- ły pod fachową opieką lekcje. Można aktywniej tworzyć zajęcia dodatkowe. Tu, co logiczne, powinny być przeznaczane proporcjonalnie większe środki finansowe niż w innych szko- łach, w innych dzielnicach. Współpracuję z takimi organizacjami pozarządowymi jak np. „Serduszko dla Dzieci”, TPD, „Otwarte drzwi”, „Ku zmianom”, „Mierz wysoko”. Mają tak ważne zadania do spełnienia, bo zastępują nieobecnych w domach rodziców, mają psychologów, korepetytorów – stale borykają się z problemami finansowymi. Na koniec roku nigdy nie wiedzą, na co będzie ich stać w następnym. To trzeba zmienić.
 – Wiele razy Pan interweniował u władz samorządowych?
– Wiele. Głównie to oczywiście sprawy mieszkaniowe, ale także by dzielnica zadbała o podwórko, rozsądziła problemy sąsiedzkie. Jestem w dobrych stosunkach z władzami miasta i poszczególnych dzielnic, nie pojmuję swojej roli jako dyżurnego krytyka, nie oflagowuję się. W felietonach w „Mieszkańcu” zdarza mi się władze samorządowe krytykować. Ale widzę, że się starają. Że nastąpiła zmiana sposobu myślenia o praskich dzielnicach. Dotarło wreszcie, że te dzielnice zachowały unikalny charakter jaki miała Warszawa, nim została zburzona w czasie II wojny światowej i po Powstaniu Warszawskim. Że ma wielki potencjał. Dowodem zmiany tego sposobu myślenia są inwestycje: wreszcie mamy tu metro, przed nami bardzo istotny program rewitalizacji Pragi-Północ, Kamionka i czę- ści Targówka, do zagospodarowania tu u nas będzie 1,5 mld złotych, rzecz w tym, by wydać je tak, by zmodernizować i budynki i ulice: wprowadzić tu oddech, życie i komfort przynależny XXI wiekowi. W tym wszystkim chcę pomóc, będąc senatorem bardzo mocno związanym ze swoim okręgiem wyborczym.
Rozmawiał: toms

czwartek, 24 września 2015

MIESZKANIEC: Houston, mamy problem!

Młodszym Czytelnikom przypomnę, że 45 lat temu słowa te wypowiedział członek załogi statku kosmicznego Apollo 13, John Swigert, gdy nagle, 328 tys. km od Ziemi, na statku eksplodował zbiornik z tlenem. Kto inny wrzasnął- by być może „Jezus, Maria, ratunku!”, a Swigert tylko spokojnie: „Mamy problem”. Przypomniałem sobie te słowa, w DK „Orion” na Saskiej Kępie, gdy słuchałem dyskusji na temat uruchomienia linii tramwajowej, znanej jako „Tramwaj na Gocław”. Pomysł ten rok temu rzucił burmistrz Pragi Płd. Tomasz Kucharski, gdy stało się jasne, że budowa metra w kierunku Gocławia odsuwa się w bliżej nieokreśloną przyszłość, a zatwierdzone już plany rozbudowy tego osiedla przewidują w najbliższych latach wybudowanie 7 tys. mieszkań. Dotychczasowe ciągi komunikacyjne z Gocławia do centrum Warszawy już są niewydolne, trzeba więc zawczasu pomyśleć, jak temu zaradzić. Stąd pomysł szybkiego tramwaju, niewrażliwego na korki i zapchane ulice. Pomysł – jak się wówczas wydawało – chwycił. Rozpoczęto batalię o przekonanie ratusza, aby włączył tę inwestycję do planu na najbliższe lata. I kiedy to się wreszcie stało, do kontrnatarcia przystąpił samorząd mieszkańców Saskiej Kępy. Zwrócił się on o zorganizowanie w tej sprawie spotkania z władzami dzielnicy i miasta. Po 2,5-godzinnej, czasami mało „wersalskiej”, dyskusji śmiało mogę stwierdzić, że: „Gocław, mamy problem”. Przypomnę, że tory miały przebiegać m.in. w pobliżu Afrykańskiej i Międzynarodowej, (wzdłuż Kanału Wystawowego, skrajną częścią działek). Zaprotestowali – co zrozumiałe ̶ mieszkańcy Afrykańskiej i Międzynarodowej, zwłaszcza z kilkunastu bloków, położonych najbliżej planowanej trasy. Na brak konsultacji skarżyli się działkowcy. Pytano, jak pogodzić zagospodarowanie Kanału Wystawowego (projekt obywatelski wygrał głosowanie w budżecie partycypacyjnym) z linią tramwajową. Krytykowano brak planu zagospodarowania przestrzennego. Padały także różne, na ogół egzotyczne propozycje, co zrobić zamiast tramwaju: na Saskiej urządzić buspas likwidując ścieżkę rowerową (następne spotkanie zorganizowaliby wtedy rowerzyści i ekolodzy), wyznaczyć buspas na Trasie Siekierkowskiej (zatkałoby to tę Trasę, a jest ona dziś zbawieniem dla kierowców, przeprawiających się na lewy brzeg), metrobus zamiast tramwaju (mieszkańcy obu wspomnianych ulic mieliby pod oknami nie tylko hałas silników, ale i spaliny, a przy Waszyngtona trzeba by się przesiadać), wybudować za 300 mln zł przeznaczonych na tramwaj jeszcze jeden most i dołem puścić tramwaj (i to wszystko za 300 mln zł? – zupełna fantazja!). Padły jednak także godne rozważenia propozycje modyfikacji przebiegu torowiska. Wiceprezydent Wojciechowicz zadeklarował, że wszystkie pytania i sensowne propozycje zostaną rozważone w trakcie dalszych prac i konsultacji. Jest na to czas do grudnia 2016 r., kiedy to – jeśli chcemy uzyskać pieniądze z Unii – musi zostać wydana decyzja środowiskowa. Były też momenty zabawne. W ogniu największej dyskusji w torebce pewnej pani odezwał się na pełny regulator telefon, grając wzywającą do boju arię z opery „Wilhelm Tell”! Widać było, że włodarze miasta poczuli się w tym momencie nieswojo… Załoga Apollo 13, mimo „problemu”, zdołała jednak dotrzeć do Ziemi i szczęśliwie wylądować. Może więc i tramwaj dojedzie na Gocław? Są szanse, pod warunkiem, że władze miasta zrobią wszystko, aby rozwiać wątpliwości mieszkańców. Astronauci mieli chyba jednak łatwiej. 

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 10 września 2015

MIESZKANIEC: Ech, te pytania

Po całodziennej debacie Senat nie zgodził się na zarządzenie przez prezydenta Andrzeja Dudę referendum w dniu 25 października. Byłem wśród 53 senatorów głosujących przeciw, więc jestem winien moim wyborcom stosowne wyjaśnienie. Zastrzeżenia senatorów, które podzielam, dotyczyły przede wszystkim pytań referendalnych. Największe ̶ wzbudziło pytanie o lasy. Gdyby spytać kogokolwiek na ulicy, o co w nim chodzi, wszyscy by odpowiadali, że o to, by lasy nie były prywatyzowane. Pod takim zresztą hasłem zbierano podpisy. Tymczasem w pytaniu chodziło o coś zupełnie innego, brzmiało ono bowiem: „Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego systemu funkcjonowania Państwowego Gospodarstwa Leśnego Lasy Państwowe?” Obywatele mieliby więc zgodzić się lub nie na to, by nie była zmieniana ustawa, na której podstawie działa przedsiębiorstwo Lasy Państwowe. Tyle, że art. 38 tej ustawy, o czym obywateli nikt nie poinformował, pozwala dyrektorowi generalnemu Lasów, a nawet nadleśniczym sprzedawać lasy w prywatne ręce. Pytanie powinno być zatem sformułowane: Czy jest Pani/Pan za zakazem prywatyzacji lasów państwowych? To, które postawiono w projekcie referendum, było absurdalne. Podobnie można by Polaków zapytać, czy opowiadają się za tym, by KGHM „Polska Miedź” w Lubinie funkcjonował tak, jak do tej pory. Tylko skąd ludzie mają to wiedzieć? Takich pytań nie można zadawać w referendum! Ktoś tu Panu Prezydentowi bardzo źle doradził. Szereg wątpliwości nasuwało też pytanie: „Czy jest Pani/Pan za obniżeniem wieku emerytalnego i powiązaniem uprawnień emerytalnych ze stażem pracy?” Myślę, że 100% obywateli opowiedziałoby się za tym. Gdyby jednak dowiedzieli się, jakie będą konsekwencje tego rozwiązania, a więc że będą z tego powodu dostawać znacznie niższe emerytury i płacić wyższe podatki, odpowiedź byłaby zapewne inna. Pytanie zatem powinno brzmieć: Czy jest Pani/ Pan za obniżeniem wieku emerytalnego wiedząc, że pociąga to za sobą zmniejszenie wysokości emerytur i wzrost podatków? Tylko takie postawienie sprawy byłoby uczciwe. Wreszcie kwestia 6-latków. Prezydent chciał, by Polacy wypowiedzieli się, czy są za przywróceniem powszechnego ustawowego obowiązku szkolnego od siódmego roku życia. Sprawa jest istotna, ale dotyczy tylko kilkuset tysięcy rodzin w Polsce. Dlaczego wszyscy mieliby się na ten temat wypowiadać? Takimi rzeczami powinni się zajmować fachowcy oraz parlamentarzyści. Poza tym ta reforma dopiero co, od 1 września, weszła w życie, a pierwszy rok jest zawsze trudny. Dajmy jej czas. Zobaczmy, jak będzie funkcjonować, gdzie są jej słabe punkty, czy można będzie coś usprawnić. Jeśli się okaże, że reforma się nie sprawdza i nie da się jej poprawić, dopiero wtedy można próbować ją cofnąć. Do tego jednak nie jest potrzebne referendum. Wystarczy parlament. Na marginesie, 6-latki idą do szkoły w 24-ech krajach Unii. Nasze chyba nie są głupsze? Nie neguję, że wszystkie trzy sprawy, których miało dotyczyć zaproponowane przez prezydenta Andrzeja Dudę referendum, są bardzo ważne i z tego punktu widzenia – pod warunkiem, że pytania były- by uczciwie sformułowane – takie referendum (niekoniecznie w po- danym terminie) mogłoby się odbyć. Co innego jest tu jednak istotą rzeczy. Generalnie uważam, że tego typu poważne kwestie powinny być rozstrzygane przez parlament, bo gdyby mieli o nich co chwila decydować obywatele w referendach, to by to oznaczało, że posłowie i senatorowie biorą pieniądze za darmo. W dodatku uchylają się od odpowiedzialności za decyzje, przerzucając je na obywateli po to, by w razie gdyby okazały się nietrafne móc powiedzieć: to nie my, to ludzie tak chcieli. Pewnie można i tak, ale w takim razie parlamentarzyści powinni zrzec się swoich wynagrodzeń i pracować społecznie. Istotą ich pracy jest bowiem właśnie podejmowanie decyzji w trud- nych i budzących kontrowersje sprawach oraz ponoszenie za nie odpowiedzialności. Z tego są rozliczani przez wyborców. Najbliższe rozliczenie – już za miesiąc.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl


czwartek, 6 sierpnia 2015

MIESZKANIEC: Prawdy i mity o in vitro

Ustawa o in vitro podpisana i wchodzi w życie. Niestety, nadal na jej temat krąży wiele mitów. Wytrwale, cierpliwie i kompetentnie próbował rozprawić się z tymi mitami w czasie słynnej debaty w Senacie wiceminister zdrowia, Igor Radziewicz-Winnicki, odpowiadając przez 6 godzin na wszelkie możliwe pytania senatorów. Nie ma transmisji z Senatu, więc pozwoliłem sobie stworzyć małe kompendium wiedzy, przytaczając w skrócie niektóre z najbardziej dociekliwych pytań lub opinii i merytorycznych na nie odpowiedzi. Pyt.: Jak wzrasta liczba wad rozwojowych w przypadku zamrożenia? Odp.: Mrożenie nie powoduje uszkodzenia zarodków (…) nie wpływa ani na powstawanie wad genetycznych, ani na gorszy rozwój zarodka. Pyt.: Jakie prawo dopuszcza zniszczenie życia dziecka w fazie zarodkowej, dlatego że zostało poczęte jako nadliczbowe albo jego płeć nie satysfakcjonuje rodziców, bo chcieli chłopca, a mają dziewczynkę, albo chcieli dziewczynkę, a mają chłopca? Odp.: Ustawa ewidentnie wprowadza zakaz wyboru jakichkolwiek cech dziecka, które ma się urodzić, na żądanie rodziców. Wyjątkiem jest sytuacja, w której wybór jakichś cech, w tym płci, pozwala na uniknięcie ciężkiej nieuleczalnej choroby dziedzicznej. Czyli wtedy, kiedy z wiedzy medycznej wynika, że np. wszyscy chłopcy będą mieli daną chorobę, a dziewczęta nie. Pyt.: Metoda in vitro to jest po prostu kupienie sobie dziecka. Odp.: Metoda leczenia niepłodności in vitro nie jest handlem człowiekiem. Handel ludźmi jest zakazany i ścigany prawem mię- dzynarodowym oraz prawem krajowym. To jest przestępstwo cięż- kiego gatunku. (…) Leczenie niepłodności metodą in vitro nie jest kupowaniem sobie dzieci, tak samo jak leczenie operacyjne – nawet wtedy, gdy jest prowadzone w prywatnym sektorze – nie jest kupowaniem sobie zdrowia. Jest ewentualnie kupowaniem świadczeń zdrowotnych, ale nie kupowaniem zdrowia. Pyt.: Co jeżeli zarodki ludzkie umrą… Tu się faktycznie nic nie mówi o obronie zarodków. Odp. Ustawa po raz pierwszy wprowadza w polskim prawie zasadę ochrony zarodka przed zniszczeniem. Za zniszczenie zarodka zdolnego do prawidłowego rozwoju grozi kara pozbawienia wolności od sześciu miesięcy do lat pięciu. Pyt.: Jak ta ustawa może mieć w nazwie „leczenie”? Czy kobieta po takim urodzeniu dziecka staje się płodna? Odp.: Leczenie może być albo objawowe, albo przyczynowe. Niestety, większość chorób potrafimy leczyć tylko objawowo. Chory, któremu podajemy insulinę, nie zaczyna produkować swojej własnej insuliny, nadal ma cukrzycę. Choremu, który nie widzi, dajemy okulary korekcyjne. Niesłyszącemu – aparat słuchowy. I tak samo jest z leczeniem niepłodności. Jest to stosowanie medycznie wspomaganej prokreacji. Pyt.: Co pan sądzi na temat naprotechnologii? Odp.: Nie ma takiej technologii medycznej, która nazywa się „naprotechnologia”. Ta zbitka słów pochodzi od nazw stowarzyszenia ochrony życia NaProLife – stąd NaProTechnology. I dlatego w języku polskim mówimy „naprotechnologia”. Ale interwencje medyczne postulowane przez piewców i popularyzatorów idei naprotechnologii odnoszą się do zachęcania par do współżycia w okresie dni płodnych, do obserwacji cyklu miesiączkowego, do wykonywania innych badań diagnostycznych, do leczenia hormonalnego. Świetnie, ale co zrobić, jeśli to wszystko nie pomaga? Czytelnikom, którzy chcieliby się więcej na temat in vitro dowiedzieć, polecam stronę internetową www.senat.gov.pl, stenogram z dnia 8 lipca br. Mówi się: Kto pyta, nie błądzi. W przypadku senatorów powiedzenie to się niestety nie sprawdziło, bo ci, którzy zadawali pytania i otrzymali wyczerpujące wyjaśnienia, gdy zabierali głos w dyskusji nadal powielali te same mity i półprawdy. Widać było, że teksty wystąpień zostały napisane wcześniej i trzeba je było wygłosić. 

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 23 lipca 2015

MIESZKANIEC: Pani Aniu, dziękujemy!

Zaskoczyła mnie wiadomość, iż pani Anna Machalica-Pułtorak oddaje prezesostwo w Stowarzyszeniu Otwarte Drzwi. Wiedziałem, że nosiła się z zamiarem przekazania steru organizacji młodym, ale – widząc i podziwiając jej energię – nie sądziłem, że stanie się to już teraz. Gdy jednak poznałem powody, które skłoniły ją do przyspieszenia tej decyzji zrozumiałem, że – znając swoją wartość - właściwie nie mogła postąpić inaczej. Myślę, że Czytelnikom „Mieszkańca” nie trzeba Otwartych Drzwi specjalnie przedstawiać. Przypomnę, że powstało w 1995 r., a swoje programy adresuje do młodych ludzi zagrożonych wykluczeniem społecznym – bezdomnych, bezrobotnych, niepełnosprawnych, nie uczących się, biednych, pochodzących z dysfunkcyjnych rodzin, wychowanków domów dziecka. Z pomocy Stowarzyszenia skorzystało w minionych latach z sukcesem ponad 30 tys. osób. Bezdomni znaleźli swój dom, bezrobotni pracę, niepełnosprawni – miejsce w społeczeństwie, a wszyscy – poczucie własnej wartości, przyjaciół i szacunek. Ogromna w tym zasługa pani Anny. Nie można powiedzieć, że jej pasja nie była doceniana. Stowarzyszenie, którego do tej pory była twarzą, cieszy się opinią organizacji innowacyjnej, poszukującej wciąż nowych rozwiązań. Otrzymało szereg prestiżowych nagród i wyróżnień, w tym nagrodę specjalną Ministra Pracy i Polityki Społecznej, tytuł Dobrej Praktyki PFRON, wyróżnienie w konkursie na Inicjatywę Obywatelską Pro Publico Bono. Nie przeszkadzało to jednak urzędnikom rzucać mu od czasu do czasu przysłowiowe kłody pod nogi, w związku z czym często proste na pozór sprawy urastały do rangi wielkich problemów. Pani Anny długo to nie zrażało. Kłopoty mobilizowały, a największą nagrodą była satysfakcja z pracy. W końcu jednak postanowiła powiedzieć: dość. Czarę goryczy przepełniły ostatnie wydarzenia. Najpierw z czysto biurokratycznych względów Otwartym Drzwiom odmówiono dotacji. Po interwencjach PFRON przyznał się do błę- du i nawet przeprosił, ale równocześnie pojawiły się zarzuty wobec Zakładu Aktywności Zawodowej osób niepełnosprawnych pod nazwą Galeria „Apteka Sztuki”. Z powodu przekroczenia wskaźnika zatrudnienia personelu w stosunku do osób niepełnosprawnych o 1,7%(sic!), cofnięta została koncesja na jego prowadzenie. Do urzędników nie przemawiały wyjaśnienia, że w trakcie urlopu macierzyńskiego i wychowawczego pracownicy zatrudniona została osoba na zastępstwo. W procedurach odwoławczych wszystkie instancje podtrzymały niekorzystną dla Stowarzyszenia decyzję, mimo że taki wskaźnik nie obowiązuje w innych budżetowych instytucjach. Uda- ło się uzyskać tylko tyle, że „Apteka Sztuki” jest nadal prowadzona, do zwrotu pozostaje jednak 1 mln zł długu i jej przyszłość - mimo iż legitymuje się najwyższą efektywnością zatrudnienia wśród wszystkich takich zakładów w Polsce! ̶ wciąż jest zagrożona. Trudno się dziwić Pani Ani, że nie może się z tym wszystkim pogodzić. „Po 20 latach pracy(…) okazało się, że cały dorobek stracił rację bytu. Niebyt, czarna dziura, co jeszcze? A faktycznie przecież, realnie, udało nam się stworzyć nowy model skutecznego wspierania osób niepełnosprawnych i przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu” – pisze w liście pożegnalnym. Miałem okazję współpracować z panią Anną przy różnych jej inicjatywach, dlatego chciałem Jej serdecznie podziękować za dzia- łalność w Stowarzyszeniu w imieniu własnym oraz tysięcy ludzi, którym pomogła. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. Ale są tacy, których zastąpić jest niezwykle trudno. Gdy wokół tyle przykładów obojętności, tacy społecznicy, jak Pani Machalica-Pułtorak, przywracają wiarę w człowieka. Cieszę się, że Pani Ania nie rozstaje się ze Stowarzyszeniem do końca i jako Honorowy Prezes będzie wspierała nowe kierownictwo swoimi radami i doświadczeniem.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

środa, 1 lipca 2015

MIESZKANIEC: Praski Inny Świat

17 czerwca byłem, jak wielu Prażan, w Teatrze Powszechnym na spotkaniu podsumowującym wielomiesięczne konsultacje w sprawie rewitalizacji wybranych fragmentów prawobrzeżnej Warszawy. „Mieszkaniec” w poprzednim numerze zdał relację z tego wydarzenia, ale i ja chciałbym się podzielić z Czytelnikami swoimi refleksjami. Z głosów, które padły podczas spotkania wynika, że rewitalizacja budzi nie tylko wiele nadziei, ale też liczne obawy. Źródłem nadziei są inwestycje – głównie w poprawę warunków mieszkaniowych, ochronę środowiska, rozwój przedsiębiorczości, kulturę, turystykę i wypoczynek, na które miasto chce wydać do 2022 r. 1,4 mld zł, a nawet – jak zapowiedział wiceprezydent, Michał Olszewski, o 200-300 mln zł więcej, bo wciąż szuka się dodatkowych możliwości finansowych. Źródłem obaw są konsekwencje zmian. Mówi się, że podmiotem rewitalizacji ma być człowiek, a nowa infrastruktura – jedynie narzędziem. Ładnie brzmi, ale czy po rewitalizacji nie wzrosną dramatycznie czynsze? Czy Praga, Kamionek, inne miejsca nie utracą swego lokalnego kolorytu, który dla wielu mieszkańców też jest wartością? Czy przetrwa tu „inny świat”, nieznany po lewej stronie Wisły, w którym sąsiadki zajmują się na zmianę swoimi dziećmi i gotują obiady dla kilku rodzin? Czy nie będzie coraz więcej ogrodzonych osiedli, zielonych i zadbanych, ale zamkniętych dla „obcych” podwórek? Czy coraz bogatsza oferta dla ludzi i rodzin z różnymi problemami nie spowoduje, że mieszkańcy, którzy nieźle sobie radzą, będą się coraz bardziej oddalać od tych, którzy tego nie potrafią? Co z kamienicami, które nie zostały objęte programem rewitalizacji, a też są w kiepskim stanie? Jak widać, pieniądze i dobre intencje władz – szczególny szacunek mam dla M. Olszewskiego za jego zaangażowanie w program rewitalizacji – to nie wszystko. Ważne, by mieszkańcy nie mieli poczucia, że ktoś chce ich uszczęśliwić na siłę. Tak jak stało się to parę miesięcy temu, kiedy na murach kamienic w okolicach Stalowej, Małej, Inżynierskiej, czy Bazaru Różyckiego pojawiły się wydruki obrazów wielkich mistrzów (akcja francuskiego happenera). Po dwóch dniach zostały zdrapane, bo nikt mieszkańców wcześniej nie zapytał, czy taki pomysł im się podoba. W sprawie rewitalizacji pytano, ale tak właściwie to nie wiadomo, do jakiej części mieszkańców te pytania i informacje dotarły. Zatem wdrażanie programu będzie wymagało wielkiej delikatności i wyczucia. Wykwaterowani na czas remontów lokatorzy muszą mieć pewność, że wrócą do swoich mieszkań, że będzie ich na nie stać, że miasto się nimi zaopiekuje. Jest też kwestia poziomu edukacji, o co się wielokrotnie upominałem. Dzieci na Pradze czy Targówku nie są przecież głupsze od swoich rówieśników z innych dzielnic, a jednak tutejsze szkoły mają od lat wyniki wyraźnie gorsze, niż szkoły w pozostałych dzielnicach. Bez długofalowego planu wyrównywania poziomu edukacji szkolnej ludzie stąd będą uciekać i żaden program rewitalizacji ich nie zatrzyma. Zajmujące się dziećmi organizacje pozarządowe stale borykają się z problemami finansowymi. Ich rola w przeciwdziałaniu wykluczeniu społecznemu, a taki jest przecież jeden z głównych celów rewitalizacji, w niesieniu pomocy, zwłaszcza dzieciom, jest nadal nie do przecenienia. Prezydent Olszewski przyznał, że dla zaspokojenia wszystkich potrzeb, pieniędzy musiałoby być trzy razy więcej. Dlatego uważam, że oprócz 7-letniego programu rewitalizacji powinien powstać jego drugi etap. Hanna Gronkiewicz-Waltz za 3,5 roku przestanie być prezydentem. Na następną kadencję, jak zapowiedziała, nie zamierza kandydować, ale następnej ekipie trudno byłoby się z takiego długofalowego planu – o ile byłby zaakceptowany przez mieszkańców  ̶  wycofać. Na koniec – jest zasadnicza różnica między tym, czy Praga pozostanie, czy też przeciwnie: stanie się „innym światem”.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

wtorek, 23 czerwca 2015

MIESZKANIEC: Piękne umysły II

Poprzedni felieton w „Mieszkańcu” po- święciłem konferencji, zorganizowanej niedawno przez Centralną Bibliotekę Wojskową. Na konferencji tej przedstawiono nieznane fakty, dotyczące udziału polskich naukowców w zwycięstwie w II wojnie światowej. W poprzednim felietonie przypomniałem: rozszyfrowanie słynnej niemieckiej maszyny szyfrującej Enigma przez genialnych polskich matematyków znaczące udoskonalenie radaru przez prof. Pawła Nowackiego, a także o patencie braci Konopackich, czyli niezwykle twardej i odpornej sklejce, z której wyprodukowano ponad 1200 samolotów Mosquito, biorących udział w bitwie o Anglię, w Normandii i w nalotach na Niemcy. Niestety, miejsce na felieton było ograniczone i na tym musiałem zakończyć. Zapowiedziałem jednak ciąg dalszy. Oto on. Zacznijmy od inż. Józefa Kosackiego, który w 1941 r. skonstruował ręczny wykrywacz min. Detektor ten (Polish mine detector Mark I) był używany przez wojska brytyjskie aż do 1995 r. (Amerykanie korzystali z niego podczas wojny w Zatoce Perskiej), a w czasie II wojny światowej – począwszy od El-Alamein (wytyczono bezpieczną ścieżkę dla czołgów na zaminowanej przez wojska Rommla plaży), przez lądowanie w Normandii i inwazję na Sycylię. Inż. Kosecki zastrzegł, aby w nazwie znalazło się słowo „polish” i oddał go wojsku sprzymierzonych bezpłatnie (otrzymał za to list gratulacyjny od króla Jerzego VI). Następna polska mądra głowa to mjr Rudolf Gundlach, który jeszcze w 1934 r. opatentował czołgowy peryskop odwracalny. Peryskop z możliwością obrotu o 360 st. był prawdziwą rewolucją w wojskach pancernych i okrętach, bo błyskawicznie, bez konieczności odwracania głowy, umożliwiał obserwację całego horyzontu. Wynalazek Gundlacha – jeden z najdoskonalszych w II wojnie światowej ̶ opierał się na zastosowaniu dodatkowej przystawki pryzmatycznej. Peryskopem tym posługiwały się w większo- ści swoich czołgów wojska brytyjskie i radzieckie (w czołgach T-34 i T-70), a następnie został wykorzystany do produkcji podobnych rozwiązań przez Amerykanów (m.in. w czołgach Sherman). Inż. Tadeusz Heftman kierował wytwarzaniem zminiaturyzowanych radiostacji własnego pomysłu (od 1944 r. produkowano ich około tysiąca rocznie) dla ruchu oporu w krajach okupowanych, m.in. w Polsce i we Francji. Wymyślił też tzw. laryngofon – urządzenie przykładane do krtani umożliwiające komunikację głosową w warunkach wielkiego hałasu – np. w kabinie ówczesnego samolotu. Wacław Struszyński skonstruował antenę namiarową, umożliwiają- cą bardziej dokładne wykrywanie niemieckich okrętów podwodnych korzystających z łączności radiowej na wielkich częstotliwościach. Wyprodukowano 3 tys. takich anten dla okrętów eskortujących morskie konwoje. Pomogło to aliantom wygrać bitwę o Atlantyk. Jan Czochralski, genialny chemik-wynalazca, którego pomysły i opracowane technologie stosowano m.in. do odlewania skorup do granatów i hartowania luf pistoletów, jest do dzisiaj najczęściej cytowanym polskim uczonym we współczesnym świecie techniki! Uchwałą Senatu rok 2013 został ogłoszony rokiem prof. Czochralskiego. W czasie II wojny światowej miesięcznie ginęło ok. 1 mln ludzi! Jak szacują polscy historycy, dzięki wkładowi polskich wynalazców możliwe było skrócenie II wojny światowej, co najmniej o 1 rok. Może to przesada, ale niechby i o miesiąc – to i tak uratowali oni milion istnień ludzkich! Z tych ludzi – a nie tylko z bohaterów przegranych bitew – powinniśmy być dumni. O nich powinniśmy uczyć w szkołach. I jeszcze jedno: nie byłoby tych wspaniałych wynalazców, gdyby nie wysoki poziom nauczania nauk ścisłych, zwłaszcza matematyki, w polskich szkołach przed wojną. A my, we współczesnej Polsce, na 10 lat wyrzuciliśmy matematykę z matury! Wstyd! Teraz nadrabiamy straty, ale to praca na długie lata.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

środa, 27 maja 2015

ECHO TARGÓWKA: JOW-y? A co to takiego?

Zaskakujący sukces Pawła Kukiza sprawił, że język ojczysty wzbogacił się o kolejne słowo, a właściwie skrót: JOW. Pewnie już większość Czytelników wie, że nie ma to nic wspólnego ani z Jowiszem, ani z Jowitą, ale że jest to skrót , który w rozwinięciu brzmi: (J)ednomandatowe (O)kręgi (W)yborcze.
Nie jest to szczególna nowość w polskim systemie wyborczym. W taki sposób w 2011 r. wybieraliśmy senatorów. Polskę podzielono na 100 okręgów wyborczych i w każdym wybierano jednego senatora spośród wielu kandydatów. Do Senatu wchodził ten, który uzyskał największą liczbę głosów. Nie musiałaby to być więcej niż połowa, wystarczyło i 30%, byle tylko konkurenci dostali jeszcze mniej. Tak właśnie został wybrany autor niniejszego felietonu, choć łaskawi wyborcy zaszczycili mnie ponad połową głosów, oddanych na wszystkich kandydatów. Z kolei w 2014 r. po raz pierwszy okręgi jednomandatowe zastosowano także w wyborach do wszystkich - poza miastami powiatowymi - rad gmin. I również w tym systemie: kto dostał najwięcej głosów, ten uzyskiwał mandat. Nowość postulatu Pawła Kukiza nie polega więc na tym, że proponuje on zastosowanie JOW-ów po raz pierwszy, (bo już je stosujemy), ale na tym, że chciałby, aby w ten sposób wybierani byli wszyscy posłowie do Sejmu. Dlaczego? Co chce osiągnąć? Otóż Paweł Kukiz nie cierpi partii politycznych. W jednej ze swoich piosenek śpiewa: "To nie jest demokracja, tu rządzi partiokracja, trzeba chamom zabrać złoty róg". Jest przekonany, że jednomandatowe okręgi wyborcze spowodują rozpad partii politycznych, bo wyborcy będą wybierać bezpartyjnych, popularnych kandydatów i to tacy właśnie posłowie będą rządzić Polską. Rzeczywiście, kandydat wybrany w jednomandatowym okręgu jest bardziej związany ze swoimi wyborcami, łatwiej mogą go rozliczać z jego działalności. Również partia, która wystawia takiego kandydata, musi postarać się, aby był to "ktoś", bo inaczej nie dostanie mandatu. Obecny system wyborczy do Sejmu - zwany proporcjonalnym - pozwala zdobyć mandat tylko pod warunkiem, że kandydat znalazł się na jakiejś liście partyjnej, a partia ta na dodatek zdobyła co najmniej 5% głosów wszystkich wyborców. System ten blokuje drogę do Sejmu ciekawym indywidualnościom, utrudnia wejście na arenę polityczną nowym partiom, sprawia, że do Sejmu dostaje się sporo posłów spod znaku BMW - czyli biernych, miernych, ale wiernych. System proporcjonalny ma jednak dwie ważne zalety, których nie ma system JOW-ów. Po pierwsze, każda troszkę większa niż 5% ogółu grupa wyborców może mieć swoją - wyrażającą jej interesy - reprezentację w Sejmie. W systemie JOW-ów partia, która ma poparcie 5, 10, a nawet 20% może nie mieć ani jednego posła! Tak właśnie stało się w niedawnych wyborach w Wielkiej Brytanii. Druga zaleta systemu proporcjonalnego polega na tym, że jeśli w Sejmie dominują partie polityczne a nie setki indywidualności, łatwiejsze jest utworzenie stabilnego rządu, co dla funkcjonowania państwa ma zasadnicze znaczenie. I teraz pytanie: jak z tego wybrnąć? Co zrobić, aby zminimalizować wady obu systemów, a zmaksymalizować ich zalety? Rozwiązanie znaleźli praktyczni Niemcy. Od lat stosują system mieszany - połowa posłów wybierana jest w okręgach jednomandatowych, połowa z list partyjnych, przy czym system jest tak skonstruowany, że każda partia, która osiągnie określone poparcie społeczne, ma swoich reprezentantów w Bundestagu. Wyborca otrzymuje dwie listy. Na jednej są partie polityczne, a na drugiej po jednym kandydacie każdej partii oraz kandydaci bezpartyjni. Tym samym wyborca ma dwa głosy: jeden oddaje na partię, a drugi na konkretnego kandydata (z tej samej partii, z innej, albo na bezpartyjnego). Od lat jestem zwolennikiem wprowadzenia takiej ordynacji wyborczej w Polsce. Jest szansa, że dzięki zaproponowanemu przez Prezydenta Komorowskiego referendum ta korzystna zmiana zostanie wreszcie wprowadzona w życie. 
 
Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.tutargowek.pl

wtorek, 19 maja 2015

ECHO TARGÓWKA: Rewitalizacja prawego brzegu: Wielki skok czy mały kroczek?

Zżymałem się w ubiegłym roku na przeciągające się konsultacje w sprawie rewitalizacji Pragi i Targówka, zwłaszcza że toczyły się one w pewnej próżni. Prawie zawsze z sali padało sakramentalne pytanie: "No dobrze, ale ile miasto da na to pieniędzy?". Wreszcie wiadomo. Kwota nie rzuca na kolana - 1,4 mld zł do 2022 r., czyli po 200 mln rocznie. Biorąc pod uwagę skalę zaniedbań, chciałoby się znacznie więcej, ale w porównaniu z tym, jak prawobrzeżna Warszawa była traktowana wcześniej - dobre i to.Pojawiły się też konkrety na temat tego, co za te pieniądze zamierza się zrobić. Jest się z czego cieszyć - sala koncertowa na 1,8 tys. miejsc i siedziba dla orkiestry Sinfonia Varsovia, Centrum Kultury w pałacyku Konopackiego, modernizacja Teatru Baj, wiele inwestycji w infrastrukturę. Brakuje mi jednak odpowiedzi na pytanie, ile właściwie lat potrzeba, by Praga i Targówek zrównały się pod różnymi względami z innymi dzielnicami stolicy, przestały być ubogimi krewnymi? Jaką część potrzeb mieszkańców prawobrzeżnej Warszawy uda się dzięki programowi rewitalizacji zaspokoić? Przydałaby się dokładniejsza fotografia stanu zasobów mieszkaniowych na obu Pragach i Targówku, pokazująca, ile budynków jest do remontu, ile do rozbiórki, ile mieszkań nie ma centralnego ogrzewania, ciepłej wody, łazienki, ubikacji itd. Nie na wszystko jest tyle samo czasu. Uważam, że dla prażan kluczowe jest to, jak długo jeszcze ich dzieci będą wypadać na różnych egzaminach dużo gorzej niż ich rówieśnicy z lewego brzegu Wisły, a praskie szkoły będą uchodziły za najgorsze w Warszawie. Podczas konsultacji dzielnicowych 29 kwietnia jedna z uczestniczek zwróciła uwagę, że w programie praktycznie nie wspomina się o rozwiązaniu problemów edukacyjnych Pragi. Ma to się dziać niejako przy okazji zapobiegania i przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, na który to cel przeznacza się znacznie więcej pieniędzy niż dotychczas. Wiele jednak zależy od tego, jak te fundusze zostaną rozdzielone. Czy szkoły zostaną lepiej wyposażone, dostaną więcej pieniędzy na zajęcia pozalekcyjne? Ważne jest też, na ile w realizację programu zostaną włączeni partnerzy społeczni, organizacje pozarządowe. Na Pradze i Targówku są one bardzo aktywne. Stowarzyszenia Q Zmianom, Otwarte Drzwi, Mierz Wysoko, Towarzystwo Przyjaciół Dzieci Ulicy im. Kazimierza Lisieckiego, Serduszko dla Dzieci, czy inne, podobne, pomogły wyprostować drogi życiowe wielu dzieciom i dorosłym - skończyć szkołę, rozwinąć zainteresowania, zdobyć zawód, znaleźć pracę, dom, wyjść z osamotnienia i opuszczenia. Pomimo tych zasług, organizacje te borykają się z problemami finansowymi a nawet z szykanami. Na przykład stowarzyszeniu Otwarte Drzwi, które prowadzi m.in. ośrodek dziennego pobytu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych, cofnięta została dotacja z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Powód? Przekroczono dozwoloną liczbę pracowników administracyjnych, ponieważ jedna z pracownic dostała długoterminowe zwolnienie lekarskie i trzeba było na jej miejsce zatrudnić inną, a kontrolerzy policzyli obie. Organizacjom trzeciego sektora potrzebne są więc nie tylko pieniądze, ale i ochrona przed różnymi absurdalnymi decyzjami administracyjnymi. Drugą równie istotną kwestią jest to, jak długo jeszcze będą istniały na prawym brzegu Wisły domy, w których nie da się godnie żyć, pozbawione podstawowych wygód i instalacji. Cieszy fakt, że w ciągu ostatnich 7 lat przybyło na Pradze i Targówku 800 mieszkań komunalnych.
Wątpliwości moje budzi jednak zapowiedź, że budownictwem mieszkaniowym mają się odtąd zajmować głównie TBS-y. Ma powstać 1700 nowych mieszkań, w tym 675 w kompleksowo zmodernizowanych kamienicach zabytkowych. Czy jednak będą one na kieszeń ludzi, którzy mieszkają dziś w tragicznych warunkach, w budynkach do wyburzenia? Przydałaby się dokładniejsza fotografia stanu zasobów mieszkaniowych na obu Pragach i Targówku, pokazująca, ile budynków jest do remontu, ile do rozbiórki, ile mieszkań nie ma centralnego ogrzewania, ciepłej wody, łazienki, ubikacji itd. Chodzi o to, byśmy nie epatowali się liczbami, lecz wiedzieli, czy realizując nowy program rewitalizacji robimy wielki skok, czy tylko mały kroczek i w którym miejscu będziemy za 7 lat. 

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.tutargowek.pl

środa, 29 kwietnia 2015

MIESZKANIEC: Port Praski - jak nie praski

Ratusz po raz kolejny wyłożył do publicznego wglądu plan zagospodarowania Portu Praskiego. Do poprzedniej wersji, z listopada 2011 r., zgłoszono około 600 uwag, po których rozpatrzeniu zdecydowano się na pewne zmiany. M.in. ma pozostać na starym miejscu pomnik Kościuszkowców.
Ma być więcej przejść do portu dla pieszych. Zrezygnowano z jednego z wysokościowców. Przybędzie – na wniosek inwestora – duża galeria handlowa. Projekt wciąż jednak budzi kontrowersje, a zastrzeżenia dotyczą m.in. gęstości planowanej zabudowy. Na stosunkowo małym obszarze (niespełna 40 ha) mają powstać m.in. cztery wieżowce (o wysokości 160, 140, 120 i 100 m) z biurami (w sumie około 200 tys. m kw. pow.), apartamentami, hotelem, galerią handlową i usługami, luksusowa dzielnica mieszkaniowa (budynki do 40 m) także ze sklepami, restauracjami i lokalami usługowymi oraz kompleks sportowy, marina dla jachtów. Szacuję, że w dni powszednie, w godzinach od 8.00 do 17.00 będzie tu przebywało ̶ uwzględniając mieszkańców, pracowników i przyjezdnych – do 30 tys. ludzi. Część dojedzie koleją,metrem, planowanym tramwajem wodnym, ale wielu samochodami. Gdzie je postawią? Na Okrzei, Kłopotowskiego, innych bocznych uliczkach? Obawiam się, że szykuje się w tym rejonie komunikacyjny Armageddon. Bywałem na wielu spotkaniach w tej sprawie, proponowałem obniżyć domy i zmniejszyć ich powierzchnię, ale te postulaty, nie tylko moje, jedynie częściowo uwzględniono. 20 kwietnia odbyła się dyskusja publiczna nad nowym planem. Nie wiem, czy była za mało rozreklamowana, czy też miejsce zostało
niefortunnie wybrane (Pałac Kultury i Nauki zamiast jakaś sala na Pradze), ale uczestniczyło w niej zaledwie ok. 20 osób, a nie wierzę, by Prażanie nie byli nią zainteresowani. W dodatku głos zabierali
głównie architekci i urbaniści. Opinie były podzielone. Od skrajnie negatywnej: po co tu wieżowce?
nie pasują do Pragi, do jej zabudowy historycznej, oszpecą Warszawę, po pełną superlatyw laurkę: wspaniałe dzieło, przykład dla innych miast, dowód odwagi projektantów itp. Wątpliwości wzbudziła
ul. Nowojagiellońska, która ma być przedłużeniem ul. Zamoyskiego do ul. Okrzei, a dalej kilkusetmetrowym tunelem ciągnąć się do al. Solidarności. Będzie, nie będzie? Potrzebę jej budowy zakwestionowali niezależnie od siebie specjaliści z Politechniki Warszawskiej i Krakowskiej, którym miasto oraz inwestor czyli spółka Port Praski, zlecili wykonanie ekspertyz. Mimo to ulica figuruje w świeżo zaktualizowanym studium zagospodarowania miasta, które jest nadrzędne w stosunku do planów miejscowych, a więc i Portu Praskiego. Po co miasto zlecało ekspertyzę, skoro z niej nie skorzystało? Czy znowu trzeba będzie aktualizować studium, a potem plan Portu czyli po raz kolejny odłożyć sprawę? I tak ad calendas Graecas? Wskazywano na wciąż nieusunięte utrudnienia w dostępie do portu. Na grożący mieszkańcom brak słońca z powodu wysokiej zabudowy. Na problem garaży i parkingów. Pytano o zabezpieczenia przeciwpowodziowe. Nie padły konkretne odpowiedzi, ale wiem, że z tymi ostatnimi jest wielki kłopot. Miasto nie kwapi się z wydawaniem pieniędzy na śluzę. Spółka Port Praski chciałaby ją zbudować, ale nie może, bo przepisy nie pozwalają, by tego typu instalacje budował prywatny inwestor. Sytuacja jest więc patowa. Może ratusz powinien się zdecydować na partnerstwo publiczno-prywatne? Niech wreszcie coś się ruszy z inwestycjami, o których mówi się w Warszawie od dwóch dekad. Plan był wyłożony do 29 kwietnia, ale nadal jest dostępny na stronach internetowych miasta (www.bip.warszawa.pl). Zachęcam do zapoznania się z nim oraz zgłaszania uwag. Można je składać na piśmie skierowanym do Prezydenta za pośrednictwem Biura Architektury i Planowania Przestrzennego (ul. Marszałkowska 77/79, 00-683 Warszawa) albo w dzielnicy. Jest na to czas do 20 maja. Nie zostawiajmy sprawy urzędnikom.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 16 kwietnia 2015

MIESZKANIEC: Jej szerokość Grochowska

Jesteśmy już parę miesięcy po wyborach samorządowych i dzielnice się aktywizują. Pod koniec marca władze Pragi Południe zaprosiły mieszkańców do klubokawiarni Kicia Kocia na spotkanie na temat przyszłości ul. Grochowskiej. Na początku wiceburmistrz Jarosław Karcz zabrał dość licznie zgromadzoną publiczność na wirtualny spacer przedstawiając poszczególne obiekty, zabudowania oraz miejsca, w których dzielnica zamierza inwestować lub realizować własne projekty. Potem były pytania i odpowiedzi. Zgodnie z postulatami zgłaszanymi w trakcie ubiegłorocznych konsultacji społecznych, Grochowska ma stać się ulicą rzemieślników. (Bankowcom już dziękujemy!). Mają tu wrócić nie tylko szewcy, krawcy, zegarmistrzowie, ale też kaletnicy, tapicerzy, ramiarze, garncarze, ceramicy, itp. zanikające zawody, których doliczono się ponad 20. Wytypowano na razie dziewięć lokali, do tej pory na podstawie konkursu objęte zostały trzy, ale początki jak wiadomo zawsze są trudne. Projekt będzie kontynuowany. Ulicą z charakterem ma też zostać Skaryszewska. Władze chcą tu stworzyć kolejną przystań dla artystów wynajmując im po preferencyjnych cenach lokale na pracownie. Projekt wywołuje trochę kontrowersji wśród mieszkańców innych części Pragi Płd., ponieważ akurat w tej okolicy nie brakuje zaplecza dla inicjatyw kulturalnych, choćby Lubelska 30/32 czy Soho Faktory, są też teatry. Dlaczego tylko na Kamionku będzie działo się coś ciekawego? - pytano. Jak jednak tłumaczył burmistrz, w dyspozycji miasta mało jest dużych powierzchni, na których można by urządzić pracownię malarską czy też scenę teatralną, a przy Skaryszewskiej można je wygospodarować w dawnych fabryczkach, drukarniach itp. Poza tym, mimo iż trochę tu się ostatnio zmieniło na lepsze, jest to wciąż najbardziej zaniedbana część dzielnicy. Ale i na samej Grochowskiej napotykamy na kontrasty. W sąsiedztwie odrestaurowanych zabytkowych kamienic straszą budynki i tereny w opłakanym wręcz stanie, zaśmiecone, ogrodzone odrapanymi płotami. Przyczyny są od lat takie same. Jak wyjaśniał J.Karcz, z jednej strony jest to bariera finansowa, z drugiej - roszczenia związane z dekretem Bieruta. W budynkach i na działkach objętych roszczeniami miasto nie może nic zrobić. Przyjęta przez Senat ustawa, której jestem współautorem, a nad którą pracuje obecnie Sejm, pozwoli w dużym stopniu uchylić drugą z tych barier. (Przypomnę, że chodzi m.in. o to, by w przypadku, gdy roszczenie zostało zgłoszone dawno temu, ale właściciel lub spadkobiercy się nie zgłaszają, nieruchomość przechodziła na własność gminy). Przysłuchując się dyskusji zdałem sobie natomiast sprawę, że potrzebna byłaby jeszcze jedna ustawa. Mianowicie taka, która zobowiązywałaby właścicieli do zadbania o odzyskane mienie i zagospodarowania go w ściśle określonym terminie. Gdyby się z tego nie wywiązali, gmina przejmowałaby nieruchomość. W innych krajach istnieją takie rozwiązania. My ich nie mamy, zdarza się więc, że po zwróceniu właścicielom budynki - na spotkaniu mówiono m.in. o zabytkowej piekarni Teodora Reicherta przy
Rondzie Wiatraczna oraz pawilonach przy Szembeka – nadal niszczeją. W związku z budową obwodnicy Śródmieścia w perspektywie kilku najbliższych lat duże zmiany szykują się przy Rondzie Wiatraczna. Wygrała, choć droższa, koncepcja poprowadzenia obwodnicy pod ziemią, okoliczne kamienice nie będą więc wyburzane, a miejsce ma stać się, jak zapewniał burmistrz, bardziej przyjazne mieszkańcom. Skoro tak, to zaproponowałem, by powstało tu jedno z 10 planowanych przez miasto centrów lokalnej społeczności, gdzie można będzie zrobić zakupy, załatwić sprawy na poczcie, porozmawiać ze znajomymi itd. Do wzięcia na ten cel z miejskiej kasy jest 5 mln zł, trzeba tylko aktywnie o te pieniądze zawalczyć. Mimo iż nie wszystkie pytania mieszkańców doczekały się konkretnych odpowiedzi, spotkanie uważam za udane. Mam nadzieję, że będzie inspirujące dla władz dzielnicy.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

wtorek, 31 marca 2015

MIESZKANIEC: Strachy na lachy

Straszenie stało się w Polsce nieodłącznym elementem gry politycznej. Przypomnę, że np. konstytucja z 1997 r. miała być, zdaniem jej przeciwników, zagrożeniem nie mniejszym niż bolszewicka nawałnica z 1920 r. Miała zagrażać wolności religijnej, prowadzić ku dechrystianizacji i rozbiorom Polski, ustanowić tyranię prezydenta (sic!), odmawiać rodzicom prawa do wychowywania własnych dzieci, godzić w suwerenność państwa, ograniczać prawo rolników do ziemi, pozbawić naród tożsamości, a człowieka ludzkich praw itp. Podobne lub jeszcze gorsze plagi miały spaść na Polskę po przystąpieniu do Unii Europejskiej. Mówiono, że UE to nowy Związek Sowiecki. Straszono nas także Niemcami (wykupią polską ziemię), laicyzacją, rozpadem rodzin, cywilizacją śmierci itd. Większość Polaków okazała się odporna na takie dictum i – jak dowiodło życie – dobrze na tym wszyscy wyszliśmy. Politycy nie zrezygnowali jednak ze straszenia, o czym można się było przekonać podczas debaty nad konwencją antyprzemocową. Niestety, do tej gry włączyła się twórczo także część (na szczęście mniejszość) Senatu, który do tej pory chwaliłem za rozsądek i umiarkowanie. Konwencja, która mówi o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej (i o niczym więcej) uderza, zdaniem opozycyjnych senatorów, w chrześcijaństwo, małżeństwo, rodzinę, cywilizację, naszą tradycję i tożsamość. Stanowi istotne zagrożenie dla ładu społecznego w Polsce. Narusza podstawowe prawa i wolności obywatelskie. Dąży do uwolnienia kobiety od roli żony i matki. Odbiera rodzicom prawo wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Wprowadza do szkół tylnymi drzwiami deprawację dzieci i młodzieży. Niszczy światopoglądową bezstronność państwa oraz równość kobiet i mężczyzn. Oznacza wypowiedzenie wojny płci biologicznej, zwycięstwo gejów, lesbijek, transwestytów i transseksualistów, którzy będą mogli zgodnie z prawem udawać, że są małżeństwem, adoptować dzieci i zabawiać się w rodzinę. Nie tylko nie zwalczy przemocy, ale przyniesie jej eskalację („bo rycerski szacunek, jakim mężczyźni w Polsce darzą kobiety, zostanie przez jakieś głupie zapisy zburzony”). Poprzez zerwanie więzi pokoleniowych, cywilizacyjnych, odwiecznych, narzuconych prawem naturalnym rozwiązań doprowadzi do degrengolady moralnej, intelektualnej, a co za tym idzie, do upadku realnej demokracji. Jeden z senatorów doszukał się analogii między traktowaniem
płci przez konwencję i prywatnych środków produkcji przez Marksa i Engelsa: „Neomarksizm podchodzi do naszych wrót” ̶ wieszczył. Inny martwił się, że w świetle konwencji nie wiadomo, kto jest kobietą, a kto mężczyzną. (I jak tu żyć?) Jeszcze inny namawiał do odrzucenia konwencji w trosce o kondycję gospodarki. (Podejrzewam, że pomyliły mu się debaty). Słowem, czeka nas koszmar. Nie dałem się jednak przestraszyć i – podobnie jak większość senatorów – głosowałem za przyjęciem konwencji. Mam nadzieję, że Polska ją szybko ratyfikuje. Warto podkreślić, że nie wszyscy polscy księża ulegli katastroficznym wizjom hierarchów. Ks. Alfred Wierzbicki, filozof z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, mówi w wywiadzie dla jednej z gazet. „Najbardziej niebezpieczne jest posługiwanie się hasłami, że to koniec cywilizacji chrześcijańskiej, zdrada katolicyzmu, niszczenie polskiej rodziny. Bo jest zupełnie odwrotnie. Konwencja może pomóc w uzdrowieniu rodziny. I to jest w niej pozytywne”. I może na tym zakończmy ten spór, a skupmy się na dobrej realizacji przepisów, zawartych w konwencji, aby nie pozostały tylko na papierze.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 12 marca 2015

MIESZKANIEC: Może być sprawiedliwiej

Od lat politycy warszawscy powtarzają, że dekret Bieruta to nieszczęście Warszawy, ale do tej pory na utyskiwaniach się kończyło. Na mocy tego dekretu dawni właściciele lub ich spadkobiercy mają prawo do zwrotu znacjonalizowanych po wojnie nieruchomości lub do odszkodowań za nie i to - choć jest dla miasta potężnym obciążeniem finansowym, o czym nie wszyscy chcą pamiętać - oczywiście nie budzi wątpliwości. W stolicy panuje jednak reprywatyzacyjny chaos, z którego często korzystają rozmaici oszuści i cwaniacy. Przejmują kamienice z lokatorami, parki, skwery, działki, na których znajdują się szkoły, przedszkola, szpitale, muzea itp. - albo metodą „na kuratora” reprezentującego właściciela, którego adresu nie można ustalić (zwykle on już po prostu nie żyje), albo wyłudzając za grosze roszczenia od naiwnych właścicieli. Po czym lokatorzy są eksmitowani, szkoły i przedszkola likwidowane, parki przestają być parkami itd. A miasto jest bezradne. W dodatku nie może inwestować na terenach, do których zgłoszono roszczenia, ani remontować kamienic, o które ktoś się zaraz po wojnie upomniał, choć teraz nie daje znaku życia. Dłużej nie można było tego tolerować. Opracowałem (wraz z sen. A. Pociejem) projekt ustawy zapobiegającej oszustwom i dającej miastu pewne instrumenty działania. Ustawę tę Senat przyjął - co jest rzadkością - bez głosu sprzeciwu (!) i skierował ją do Sejmu. W ustawie proponujemy kilka istotnych rozwiązań: po pierwsze, sądy nie będą mogły ustanawiać kuratorów dla właścicieli, którzy według wszelkich znaków na niebie i ziemi już dawno nie żyją, bo np. musieliby mieć 130 lat. (Aż nie do wiary, że dla sędziów nie było to oczywiste). Po drugie, miastu będzie przysługiwać prawo pierwokupu w przypadku handlu roszczeniami. Jeśli więc jakiśspryciarz wyłudzi np. za 5 tys. zł roszczenie do kamienicy, strasząc właściciela, że po jej odzyskaniu będzie musiał wydać masę pieniędzy na remont, miasto będzie miało prawo odkupić ją od tegoż spryciarza za tę samą kwotę. Po trzecie, miasto nie będzie musiało zwracać działek zajętych przez instytucje użyteczności publicznej. Może też (ale nie musi) odmówić zwrotu budynku, który był zniszczony w dwóch trzecich, czyli państwo poniosło duże koszty na jego odbudowę. Po czwarte, nieznanym posiadaczom zgłoszonych 70 lat temu roszczeń zostanie wyznaczony czas na zgłoszenie się. Jeśli się nie pojawią w terminie, nieruchomość stanie się własnością publiczną i dekretowe kamienice będzie można remontować. W dwóch ostatnich przypadkach właściciele lub spadkobiercy mogą nadal ubiegać się w sądzie o odszkodowanie, a więc nie zostaną bez niczego. Dla Pragi skutki dekretu Bieruta są szczególnie dotkliwe. W kamienicach objętych roszczeniami remontuje się tylko fasady. Bywam w nich. Ludzie żyją tam w dramatycznych warunkach, bez toalet, łazienek, ciepłej wody, w zimnie. To nie może trwać w nieskończoność. Zdaję sobie sprawę, że ten projekt wszystkich nie zadowoli, że potrzebna jest ustawa reprywatyzacyjna, doświadczenie parlamentarne mówi mi jednak, że gdy będziemy ciągle liczyć na kompleksowe rozwiązanie, nigdy się nie da niczego naprawić. Pewnie znajdą się tacy, którzy będą podważać nowe prawo, padną zarzuty o jego niekonstytucyjności. Ale uważam, że gdy istnieje tylko podejrzenie, że ustawa może naruszać jakiś przepis konstytucji, lecz nie jest to pewne, trzeba działać. Jeśli ten przepis nie obroni się przed Trybunałem Konstytucyjnym, będziemy go poprawiać. Trzeba uciąć złe prawo i działania cwaniaków. Teraz projektem zajmie się Sejm. Mam nadzieję, że prace pójdą szybko, chociaż… Senat nie pierwszy raz próbuje walczyć z patologiami związanymi z reprywatyzacją. Niestety, ustawa dotycząca tzw. czyścicieli kamienic, która mówi, że utrudnianie przez właścicieli życia lokatorom - odcinanie wody, zdejmowanie dachu, zalewanie ściekami - jest przestępstwem i będzie ścigane, utknęła w komisjach sejmowych. Oby tym razem było inaczej.

 Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl


czwartek, 26 lutego 2015

MIESZKANIEC: O odnalezionym dokumencie, smoku i muzie Modiglianiego

Bez żadnej przesady, można by go słuchać godzinami. Swoimi opowieściami przenosi nas w czasie na Pragę, której nie znamy, przed i powojenną. Mówi o ludziach zasłużonych dla dzielnicy i tych, którzy zapisali się w jego pamięci. A zapisało się w niej wiele, bo urodził się w 1922 r. Piszę o Pawle Elszteinie. Rodowitym Prażaninie. Pisarzu, dziennikarzu, fotografi ku. W ubiegłym tygodniu miałem okazję znowu go posłuchać podczas promocji drugiego wydania jego książki pt. „moja Praga…moja Warszawa”. Jest w znakomitej formie. Spotkał się z czytelnikami w Bibliotece Publicznej na Skoczylasa i przez ponad 2 godziny, bez chwili odpoczynku, bawił, wzruszał i zadziwiał swoimi anegdotami. Wznowiona książka to prezent na 367. urodziny Pragi, ale okazało się, że pan Paweł wniósł już kilkanaście lat temu swój wkład do obchodów tej rocznicy. Mianowicie odnalazł, po trzech latach poszukiwań, oryginał aktu nadania Pradze praw miejskich przez króla Władysława
IV. Podjął poszukiwania na prośbę władz dzielnicy, najpierw peregrynując wśród sławnych profesorów-historyków, potem po bibliotekach. Wszyscy byli przekonani, że dokument nie przetrwał potopu szwedzkiego, zaborów, kolejnych wojen, Powstania itd. Zmysłem śledczym wykazała się żona pana Pawła, która wysłała go do Archiwum Akt Dawnych na ul. Długą. I to był strzał w „10-kę”. Wystarczyło zapłacić 15,50 zł, odebrać fotokopię i potem chronić ją jak oka w głowie przed ewentualnymi złodziejami w specjalnie zakupionej teczce. Pan Paweł został uhonorowany za ten czyn dyplomem i medalem pamiątkowym, ale – jak zażartował ̶ o tym, aby zwrócić mu poniesione koszty, już nikt nie pomyślał. Reprezentuję wprawdzie władzę ustawodawczą, a nie wykonawczą, niemniej postanowiłem naprawić ten historyczny błąd i po doliczeniu kosztów przejazdu i teczki wręczyłem na zakończenie spotkania Panu Elszteinowi 20 zł , co on i zebrani przyjęli ze zrozumieniem i humorem. Jak już pan Paweł wgryzł się w epokę, to odkrył, iż czasy Władysława IV zaowocowały niezwykłym wydarzeniem. Otóż król marzył o Polsce mocarstwowej. Pobudował zbrojownię w Warszawie, flotę wojenną na wybrzeżu (Władysławowo to na jego cześć), otaczał się naukowcami. Jednym z nich był Burattini, spolszczony Włoch. Skonstruował on model statku latającego w postaci smoka z ruchomymi skrzydłami o rozpiętości 2 m. Pokazowy lot wypadł pomyślnie, pojawił się więc pomysł, by zbudować dużego smoka, zapakować do środka żołnierzy i zaatakować prewencyjnie Turcję, która podobno zamierzała runąć na Europę. Lot do Istambułu miał trwać 12 godzin. To nie bajeczka – zarzeka się autor. W Paryżu są dokumenty, łącznie z rysunkami. Jego zdaniem, to nie był głupi projekt, a wie co mówi, bo modelarstwo lotnicze też nie jest mu obce. Poszukiwanie ciekawostek związanych z Pragą, odkrywanie zaginionych śladów ludzi i ich losów jest jedną z pasji Pawła Elszteina. Do jego odkryć należy np. mało znana historia pochodzącej z Pragi muzy i przyjaciółki włoskiego malarza, Amedeo Modiglianiego (znany z obrazów kobiet z charakterystycznymi długimi szyjami). Pani Lunia (Elżbieta? Alicja?) Makowska była dzieckiem działacza robotniczego, prześladowanego przez władze carskie. Uciekając przed nimi najpierw znalazła się w Krakowie, gdzie skończyła gimnazjum, a potem w Paryżu. Tam poznała Modiglianiego. W 1916 r. namalował jej pierwszy portret. W sumie powstało ich 14, ale być może więcej, bo wiele zaginęło. Pozowała mu przez 4 lata, aż do śmierci artysty. W 1987 roku 93-letnią panią Lunię (wówczas Czechowską-Choroszcze), poznała we Francji inna mieszkanka Pragi, nieżyjąca już malarka Teresa Roszkowska i przywiozła jej autograf w darze dla inżyniera Tadeusza Burchackiego, też zasłużonego Prażanina. Wiele pomników warszawskich zostało odbudowanych lub zrekonstruowanych dzięki jego staraniom i współpracy. Ale to już kolejna fascynująca historia…

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 12 lutego 2015

MIESZKANIEC: Istnieją jeszcze zasady i honor

Tydzień temu wróciłem z ważnego posiedzenia Rady Europy, na którym dyskutowano, czy przywrócić delegacji Rosji pełne prawa uczestnika Zgromadzenia Parlamentarnego. Przypomnę, że w kwietniu 2014 r., po bezprawnej aneksji Krymu przez Rosję, oburzona Rada Europy postanowiła, że do końca2014 r. delegacja rosyjska nie będzie miała prawa do głosowania nad rezolucjami Rady (będzie natomiast mogła zabierać głos w czasiedebat, aby przedstawiać swoje stanowisko), będzie zawieszona w prawach członka Prezydium Rady i nie będzie mogła uczestniczyć w misjach zagranicznych Rady. Rosjanie obrazili się i wyjechali.Rok 2014 się skończył i trzeba było ponownie rozpatrzyć tę kwestię.Rosyjscy delegaci wzięli aktywny udział w tej debacie, ale poziom ich argumentacji przypominał jako żywo czasy późnego Breżniewa i nie wskazywał na chęć prowadzenia uczciwego dialogu. Przykład? Proszę bardzo. Mr Puszkow: „Na Ukrainie nie ma rosyjskich żołnierzy, pokażcie mi jeden dowód”. Mr Szlegel: ”Wydarzenia na Majdanie to wynik wielkiego, międzynarodowego spisku USA i Unii Europejskiej.”Mrs Goriaczewa: „Na lotnisku w Doniecku znaleziono ciało ubranew natowski mundur(!)”. Mr Ziuganow: „Największym zagrożeniem dla Europy jest amerykański imperializm i naziści na Ukrainie”. To nie są ofiary putinowskiej propagandy, to są jej wyznawcy i twórcy. Na te brednie odpowiadało wielu mówców z różnych krajów, zabrałem głosi ja i powiedziałem, co następuje: „Rezolucja z 16 kwietnia 2014 r.,
ograniczająca po raz pierwszy pełnomocnictwa delegacji rosyjskiej stwierdzała: „ Zgromadzenie zastrzega sobie prawo do anulowania pełnomocnictw rosyjskiej delegacji, jeśli Federacja Rosyjska nie doprowadzi do deeskalacji sytuacji i nie zrezygnuje z aneksji Krymu”. Dziś jest gorzej, niż było. Krym jest nadal okupowany przez Rosję, a zamiast deeskalacji postępuje i rozszerza się przemoc. Natychmiast po zagarnięciu Krymu, Rosja przystąpiła do wspierania separatystów na wschodzie Ukrainy, dostarczając im broń i wysyłając żołnierzy. Separatyści i przebrani rosyjscy żołnierze permanentnie naruszają porozumienie z Mińska i atakują nie tylko ukraińską armię, ale także cywilów, ostatnio w Mariupolu. W Rosji szaleje szowinistyczna i kłamliwa propaganda. Demokratycznie wybrany rząd ukraiński określany jest jako „junta”, a system polityczny – jako „faszystowski”. Wszystkie te fakty świadczą, że Rosja nie zaakceptowała faktu, że Ukraina wybrała własną drogę – drogę do Europy. W kwietniu zeszłego roku delegaci rosyjscy zapewniali nas, że tak zwane „zielone ludziki” na Krymie nie miały nic wspólnego z rosyjską armią, a broń kupili sobie w sklepach. Po trzech miesiącach Prezydent Putin przyznał się do kłamstwa w tej sprawie. Dziś ci sami
delegaci próbują przekonać nas, że w Donbasie nie ma ani rosyjskiej broni, ani rosyjskich żołnierzy. Szanowni rosyjscy koledzy, proszę, nie obrażajcie naszej inteligencji! Konkludując: restrykcje, nałożone w kwietniu, powinny być podtrzymane, powinniśmy wysłać jasny sygnał: Rada Europy oczekuje, że Federacja Rosyjska zapewni przestrzeganie zawieszenia broni, rozpocznie wycofywanie żołnierzy i ciężkiego sprzętu wojskowego z Donbasu oraz umożliwi sprawowanie efektywnej kontroli granic przez władze ukraińskie. Jedynie takie kroki mogą stworzyć warunki do zniesienia lub ograniczenia sankcji. Rosyjska delegacja grozi wycofaniem Rosji z Rady Europy. Gdyby tak się stało, będziemy nad tym ubolewać, ale wolne, demokratyczne kraje bronią swoich zasad i wartości i nie mogą ulegać szantażowi. Musimy powiedzieć głośno i zdecydowanie: Rada Europy nigdy nie zaakceptuje agresji! Rosja – jeśli chce być pełnoprawnym członkiem Rady – jest obowiązana te zasady i wartości przestrzegać.” Sankcje zostały utrzymane dużą większością głosów. Rada Europy(47 krajów) nie ma wojska ani nie może nałożyć sankcji ekonomicznych. Ma tylko swoje zasady i ma honor. Właśnie pokazała, że istnieją one nie tylko na papierze.

 Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 29 stycznia 2015

MIESZKANIEC: Tak się fajnie dobraliśmy

W natłoku złych wiadomości, którymi bombardują nas media, przyjemnie usłyszeć, że gdzieś coś się udaje, ludzie się ze sobą dogadują i robią razem coś pożytecznego.
Miło mi poinformować, że zdarzyło się to na Pradze Północ. Półtora roku temu kilkanaście tutejszych organizacji pozarządowych i instytucji społecznych zajmujących się dziećmi i młodzieżą postanowiło połączyć siły i stworzyć wspólnyprojekt – lokalny system wsparcia oraz wejść z nim do szkół. Początki Konsorcjum BAZA (Baza Akcji Zintegrowanej Animacji), bo taką nazwę przyjęli, były trudne. Wcześniej bezpardonowo rywalizowali o pieniądze z budżetu miasta robiąc podobne albo te same rzeczy, trochę więc trwało zanim przełamali wzajemną niechęć i nieufność. Niełatwo było też przekonać do współpracy nauczycieli i dyrektorów szkół. Ci ostatni podchodzili do nich, co dziś sami przyznają, jak pies do jeża. W końcu, pierwszy raz w historii, zaczęli realizować coś wspólnie nie na papierze i nie od przypadku do przypadku, ale faktycznie, w sposób planowy i skoordynowany. Dzięki temu nie dublują się, lecz uzupełniają, wsparcie jest bardziej skuteczne i korzysta z różnych jego form ̶ za te same pieniądze ̶ dwa razy więcej dzieci i młodzieży niż dawniej.
W sumie ponad 900 młodych ludzi w wieku od 7 do 18 lat. BAZA działa na ulicy, w szkołach, w placówkach wsparcia dziennego, w klubach młodzieżowych. Jednym z głównych celów jest wyrównywanie szans edukacyjnych uczniów, nacisk został więc położony na odrabianie lekcji, w czym pomagają przeszkoleni wolontariusze oraz na korepetycje, indywidualne lub grupowe, które mają charakter ogólny, albo specjalistyczny, z wybranego przedmiotu. W szkołach uczestniczących w projekcie odbywają się różnego rodzaju warsztaty wspierające uczenie się, są dni poświęcone kulturze, interaktywne spektakle teatru edukacyjnego. Wreszcie coś, do czego przywiązuje się szczególna wagę – raz na miesiąc odbywają się spotkania interdyscyplinarne mające na celu stworzenie programu rozwoju indywidualnego poszczególnych uczniów. Drugim obszarem działania BAZY jest zagospodarowywanie czasu wolnego. Można uczyć się tańca, gry na instrumentach, gotowania, nakręcić film albo teledysk, spróbować sił na scenie teatralnej, iść z opiekunem do kina, parku, na basen, kręgle, pizzę, pojechać na wycieczkę, rajd rowerowy, wziąć udział w ozdabianiu miejsca swego zamieszkania – podwórka, klatki schodowej, albo zajęciach sportowych. Po jakimś czasie, gdy o BAZ-ie było już nieco wiadomo, zaczęły się do niej zgłaszać organizacje, instytucje i prywatne osoby z ofertą współpracy i pomocy w tych przedsięwzięciach. Niektóre nawiązane w ten sposób kontakty są trochę zaskakujące. Np. podopieczni Armii Zbawienia współpracują z klubem bokserskim Fenix. Zaczęło się od zaproszenia dzieci na zajęcia próbne. Pojechali 15-osobową grupą, dziś regularnie przychodzą, a niektórzy niedługo wystartują w zawodach. BAZA ma też ofertę dla rodziców, którzy nie radzą sobie z wychowaniem swoich dzieci. Czy jest w tej beczce miodu łyżka dziegciu? Niestety, jest. Otóż projekt BAZA formalnie już się zakończył, a półtora roku to za mało, by coś w widoczny sposób na trwale zmienić, zwłaszcza w dziedzinie edukacji i wychowania. Potrzebna jest dalsza praca, z perspektywą co najmniej do 2020 r. Tymczasem nie jest jasne, czy i w jakim zakresie projekt będzie kontynuowany, nie wiadomo, czy Urząd Miasta, który był jego promotorem, będzie go nadal współfi nansował i czy nowe władze dzielnicy będą nim zainteresowane. Przedstawiciele organizacji zrzeszonych w Bazie zapewniają, że nie będą czekali na pieniądze z Ratusza, żeby dalej współpracować („Tak się fajnie dobraliśmy…”) i robić swoje. To, jaka będzie skala i efektywność tego działania zależy jednak w dużej mierze od pieniędzy.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 15 stycznia 2015

MIESZKANIEC: Pogrzeb, a znajdziesz pieniądze

Właśnie przetoczyła się przez Senat debata budżetowa i po raz kolejny opozycja (nie mówię jaka, bo od lat 25-ciu każda opozycja mówi to samo) zarzuciła rządowi, że bezlitośnie obcina niezbędne wydatki na ważne cele społeczne. Rząd rutynowo zapytał: „A skąd wziąć? Czy opozycja zgadza
się na podwyżkę podatków?” Na to opozycja również rutynowo odpowiedziała: „Wystarczy znieść ulgi i preferencje podatkowe i zaraz na wszystko starczy”. Postanowiłem wreszcie sprawdzić, co to za ulgi i konkretnie wskazać opozycji, gdzie ma szukać pieniędzy. Nie było łatwo dobrać się do materiałów Ministerstwa Finansów, ale że mam tu pewne doświadczenie, więc znalazłem, co trzeba.
Wszystkie ulgi w 2013r. wyniosły 74 mld zł. Uff – kupa forsy! Nic tylko ciąć i odzyskane pieniądze wydawać! Na pierwszy ogień poszedł VAT. Podstawowa stawka wynosi 23%, a tu proszę: producenci żywności, leków, książek, mieszkań, sprzedawcy węgla dla ludności, szewcy, krawcy, fryzjerzy itp. Płacą tylko 5,7 albo 8%. Budżet traci na tym aż 44 mld zł! Pobiegłem z tym do znajomego działacza opozycji i triumfalnie powiedziałem: „Zażądajcie, aby wszyscy producenci płacili 23%. Będzie sprawiedliwie i 44 mld do rozdysponowania!”. Ten spojrzał na mnie z politowaniem: „Czyś pan na głowę upadł? Przecież to spowodowałoby kilkunastoprocentowy wzrost cen podstawowych towarów
i usług! Ludzie by nas na strzępy roznieśli”. Nie, to nie. A może znajdę coś w ulgach w podatku PIT? Było nie było, to aż 19 mld zł. Niestety, tu znowu kłopot. Działacz opozycji w żadnym razie nie chciał likwidować ulg podatkowych na dzieci (8 mld zł), ani wspólnych rozliczeń małżonków (3 mld). „Przecież rodzina to podstawa Rzeczypospolitej!” – spojrzał na mnie zdziwiony i podejrzliwie
zapytał: „A pan to przypadkiem nie gej?” Spłoszyłem się, ale nie dawałem za wygraną. Zapytałem, czy może chciałby opodatkować pomoc finansową, wypłacaną niepełnosprawnym, biednym i kombatantom (budżet zyskałby na tym całe 2,5 mld zł!)? Wyraźnie się wystraszył. „Pan to mówi serio?” „Oczywiście nie” – powiedziałem – „ale ja przecież tylko chcę zrealizować pański postulat”. Nagle wydało mi się, że coś znalazłem. Oto unijne dopłaty dla rolników są zwolnione z podatku dochodowego. Opodatkujmy i budżet zyska 1,7 mld zł! „To nie ma sensu” – znowu skrzywił się mój polityk – „PSL się nie zgodzi”. Zapytałem, co opozycję obchodzi PSL. Działacz spojrzał na mnie
z politowaniem: „Niby pan taki doświadczony polityk, a nie rozumie. PSL będzie rządził zawsze, dziś z nimi, jutro z nami. Po co więc mamy żądać czegoś, czego i tak nie zrealizujemy po wygranych wyborach?” Spasowałem i zadumałem się nad swoją tępotą. Dalsza dyskusja potoczyła się tak samo. Ewentualne wycofanie preferencji uderzało a to w studentów, a to w drobnych przedsiębiorców albo w miejsca pracy – więc wszystkie te pomysły przedstawiciel opozycji stanowczo odrzucał.
W końcu znudzony poszedł sobie, a następnego dnia zobaczyłem go w TV, gdy z przekonaniem grzmiał, że rząd marnotrawi pieniądze na ulgi i preferencje i nie ma odwagi ich wycofać. Nie wytrzymałem, zadzwoniłem i zapytałem, gdzie u licha znalazł ulgi, które gotów byłby
zlikwidować – przecież wszystkie propozycje odrzucał! „Usługi pogrzebowe, proszę pana. Są obłożone VAT-em 7%-owym. Gdy dojdziemy do władzy podniesiemy ten VAT do 23%. Cena wzrośnie, ale proszę pana, dopóki ktoś żyje, to się tym nie przejmuje, a jak umrze, to
już nie może głosować. Trzeba tylko pogrzebać, a pieniądze się znajdą!” Zasmuciłem się – przecież sam mogłem na to wpaść. Muszę jeszcze nad sobą sporo popracować, jeśli chcę zostać prawdziwym i godnym tego miana przedstawicielem opozycji.


 Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl