czwartek, 22 maja 2014

MIESZKANIEC: Unio, ratuj!

Różne pomysły z piekła rodem, o których wielokrotnie pisałem na tych łamach, mają długi i twardy żywot. Borykali się z nimi działkowcy, borykają się wciąż spółdzielcy.
W ubiegłym tygodniu odbyła się w Sejmie ciekawa konferencja spółdzielców, podczas której wykazywano, że składane w Sejmie od połowy lat 90. projekty ustaw dotyczące spółdzielni,
mające rzekomo chronić interesy jej członków, faktycznie im szkodziły, utrudniały rozwój spółdzielni, czy wręcz zmierzały do ich unicestwienia. Mimo, że Trybunał Konstytucyjny wielokrotnie orzekał o niezgodności uchwalanych przepisów z konstytucją, proces pełzającej
likwidacji własności spółdzielczej wciąż trwa. Trochę to przypomina zabawę w „kotka i myszkę”. Trybunał swoje, posłowie swoje, w nieco tylko zmodyfikowanej – w związku z wyrokiem Trybunału – formie. Jako szczególnie aktywną w tak pojętym „reformowaniu” spółdzielni zebrani wymieniali jedną z posłanek PO. Z jej to inicjatywy powstały w tej kadencji Sejmu kolejne projekty ustaw, jeden o spółdzielniach, drugi o spółdzielniach mieszkaniowych, które – wraz z projektami innych partii
odnoszącymi się do spółdzielczości - trafiły ponad rok temu do sejmowej komisji nadzwyczajnej.
Prace tej komisji budzą niepokój spółdzielców. Na pierwszy rzut oka, intencje posłów są czyste. Chodzi, jak głosi uzasadnienie, o usunięcie luk prawnych i wątpliwości interpretacyjnych narosłych w wyniku ponad 30-krotnej już (sic!) nowelizacji prawa spółdzielczego z 1982 r., poprawę efektywności działania spółdzielni itd. Rzeczywiście w bałaganie prawnym trudno działać, pozornie więc spółdzielniom nic nie zagraża. Zainteresowani dowodzą jednak, że jest inaczej. Projektowane zmiany są ich zdaniem sprzeczne z międzynarodowymi zasadami spółdzielczymi i prawami Unii Europejskiej, m.in. ograniczają spółdzielczą autonomię i samorządność (np. odebranie prawa do zwoływania walnego zgromadzenia w formie zgromadzenia przedstawicieli, czy obligatoryjne przekształcanie we wspólnotę spółdzielni, w której wyodrębniono choćby jedno mieszkanie). Wątpliwości ma też wielu prawników, w tym konstytucjonaliści. Po raz kolejny wypowiedziała
się negatywnie na temat tych projektów (są do siebie w gruncie rzeczy bardzo podobne, tylko język się zmienia) Krajowa Rada Sądownictwa. Niestety, te opinie nie są brane pod uwagę. „Na posiedzeniach komisji jesteśmy lekceważeni. Nie mamy czasu zapoznać się z wnoszonymi
przez posłów poprawkami. Tylko przeszkadzamy w głosowaniach” – mówiono podczas konferencji.
Zdesperowani spółdzielcy postanowili nie czekać na kolejne wyroki Trybunału Konstytucyjnego, które zapadają średnio po dwóch latach, a do tego czasu nowe przepisy wyrządzają niepowetowane szkody. Zdecydowali zainteresować swoimi problemami Unię Europejską. Wystosowali do Komisji Europejskiej apel o zainicjowanie działań na rzecz nadania Międzynarodowym Zasadom Spółdzielczym mocy prawnej równej prawu UE, zarówno w Traktatach UE, jak i w aktach prawa pochodnego z mocą bezpośrednio skuteczną w każdym z krajów członkowskich. „Tylko w ten sposób można – w naszej ocenie – przeciwdziałać działaniom zmierzającym do likwidacji spółdzielczości w Polsce oraz w innych krajach Europy” – stwierdzono. Bo choć w innych krajach europejskich nie ma takich zakusów na spółdzielczość jak w Polsce, też dokonuje się tam przeglądu legislacji, więc nie wiadomo, co się może zdarzyć. Pod apelem podpisało się 140 tys. osób. Na konferencji nie było polityków – choć zostali zaproszeni, nie było też ogólnopolskich mediów, próżno więc szukać relacji z tego spotkania. Mam jednak nadzieję, że nie pozostanie ono bez echa. Ruch działkowy, który podobnie jak spółdzielnie (zresztą to też swego rodzaju spółdzielczość)
był solą w oku polityków, w końcu się obronił przed pomysłami uwłaszczeniowymi przedkładając własną ustawę. Spółdzielcy liczą na to, że pomoże im Unia. Warto, aby nasi kandydaci do Parlamentu Europejskiego mieli na uwadze te oczekiwania.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 8 maja 2014

MIESZKANIEC: Góra urodziała mysz

W Senacie zajmowaliśmy się ostatnio ustawą o ułatwieniu dostępu do wykonywania niektórych zawodów regulowanych. Było co czytać, bo ustawa wraz z uzasadnieniem liczy 560 stron, a do tego jest rozporządzenie – 260 stron. Chodzi o częściowe lub całkowite zniesienie ograniczeń stawianych przed osobami chcącymi wykonywać daną profesję. W Polsce objętych jest nimi ponad 300 zawodów, co nie wygląda dobrze na tle innych krajów europejskich. Wymagania dotyczą posiadania określonego wykształcenia, ukończenia kursu, zdania egzaminu, odbycia praktyki, stażu itd. Z ideą ich uproszczenia wystąpił swego czasu Jarosław Gowin robiąc wokół tego dużo szumu. Obiecał, że dzięki temu przybędzie 150 tys. nowych miejsc pracy – skąd wziął te liczby, nie wiadomo – i jako minister sprawiedliwości tak się w tę sprawę zaangażował, że na nic innego nie starczyło mu czasu.
Jego następca uznał deregulację zawodów także za swój priorytet i w rezultacie pojawiły się dwie ustawy (a ma być jeszcze trzecia). W pierwszej, przyjętej rok temu, ułatwiono dostęp m.in. do niektórych zawodów prawniczych, a także np. taksówkarza, trenera sportu, pracownika ochrony, przewodnika turystycznego. Druga, o której tu piszę, dotyczy głównie zawodów technicznych (architekci, urbaniści, inżynierowie rozmaitych specjalności) oraz związanych z finansami
(m.in. doradztwo podatkowe, prowadzenie księgowości). Zgadzam się, że różnego rodzaju bariery biurokratyczne wymagają okresowego przeglądu i eliminowania tych, które niczemu nie służą.
Mierzi mnie jednak obudowa polityczna, nadanie tym ustawom aż tak wielkiego zadęcia. 150 tys. nowych miejsc pracy w wyniku ich wprowadzenia to absurd! Miejsca pracy powstają wtedy, kiedy w sytuacji braku pracowników w określonych zawodach usunięte zostają biurokratyczne bariery hamujące dopływ do tych zawodów. Tymczasem obie ustawy w niewielu przypadkach odnoszą się do takich sytuacji. Jednym z nielicznych jest zliberalizowanie dostępu do zawodu adwokata, dzięki czemu adwokatów mamy nieco więcej. Dam taki przykład. Kiedyś zdający egzamin na prawo jazdy musieli dokładnie znać budowę silnika, opisać ją itd., ale czy kierowców było przez to mniej? Nie. Mimo że nie widzieli w tym sensu, wszyscy się tego uczyli, a uproszczenie egzaminów nie spowodowało nagle zwiększenia liczby kierowców w Polsce i nie stworzyło im nowych miejsc pracy. Analogicznie, zwolnienie inżynierów budowy mostów, którzy do tej pory zdawali cztery egzaminy, z jednego z nich, nie spowoduje przyrostu miejsc pracy. Nie powstaną też one dla taksówkarzy, którzy będą próbowali szczęścia w tym zawodzie skuszeni brakiem egzaminu z topografii miasta, bo przecież taksówek nie brakuje. A jak pojawią się nowe, to część zostanie wyparta z rynku i wróci obecna równowaga. Nie może też być tak, że otwierając zawody premiuje się nieuctwo. Np. teraz każdy może być przewodnikiem turystycznym, byle umiał czytać i pisać. Wcześniej obowiązywał egzamin. A więc prawdopodobnie znajdzie się jakaś liczba ludzi, którzy nie mając nic do roboty zajmą się oprowadzaniem wycieczek. W ten sposób wzrośnie liczba przewodników, ale kosztem jakości ich usług. Likwidacja certyfikatu księgowego także sprawi, że praktycznie każdy będzie mógł wykonywać ten zawód. Nie bardzo jednak wyobrażam sobie, by ktokolwiek zatrudnił księgowego, który nie ukończył odpowiednich kursów. Taki pracodawca byłby lekko szalony. Wykwalifikowanych księgowych nie brakuje. Nie sądzę więc, by i tu przybyło miejsc pracy.
Reasumując, doceniam ogromny nakład pracy urzędników resortu sprawiedliwości, ale efekty z tego będą mizerne. „Góra urodziła mysz”, a polityka znowu zaciążyła nad ekonomią.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl