piątek, 16 października 2015

Pierwsze wydanie gazety senatorskiej NASZ PRAWY BRZEG

W pierwszym numerze gazety senatorskiej Nasz Prawy Brzeg min. rozmowa z senatorem Markiem Borowskim o tym, co dla prawobrzeżnej Warszawy można zrobić w Parlamencie, wywiady z mieszkańcami Pragi, Grochowa. Bródna i Wesołej i specjalny wywiad z Jankiem, Antkiem i Kajtkiem Borowskimi.










czwartek, 8 października 2015

MIESZKANIEC: Wiem co jest ważne dla prawobrzeżnej Warszawy - materiał KWW Marka Borowskiego

– Panie Marszałku, do wyborów parlamentarnych 25 października startuje Pan z hasłem „Borowski, senator prawobrzeżnej Warszawy”. W poprzednich wyborach do Senatu pańskim hasłem było „Rozwaga i kompetencja”. Teraz bardziej Pan stawia na związek z wyborcami?
– Wychodzę z założenia, że jako polityka krajowego zna mnie każdy świadomy wyborca. Wie jakie mam poglądy, bo nie unikam wystąpień ani w parlamencie, ani tych publicznych, choćby w mediach. W jednomandatowym okręgu spełniam jednak podwójną rolę: jak każdy poseł i senator – pracuję nad ustawami, zajmuję się sprawami ogólnopolitycznymi i ogólnokrajowymi. Ale jestem też przedstawicielem okręgu, z którego zostałem wybrany. Żyję sprawami mieszkańców, którzy mnie wybrali. Część spraw załatwiam w dialogu z władzami lokalnymi, a niektóre muszę podjąć działając w Senacie, bo czasami sprawy lokalne wymagają zmiany prawa krajowego.
– W mijającej kadencji „praskie” doświadczenia doprowadziły do tego, że był Pan współautorem dwóch ustaw…
– Tu, na Pradze w szczególny sposób ujawniły się patologie związane z reprywatyzacją budynków i gruntów na których posadowione są instytucje publiczne. W 1948 roku wpisano do rejestrów roszczeniowych konkretne osoby. One jednak tych roszczeń nie zgłaszają, nie robią tego też ich prawni następcy. Władze miasta obawiając się jednak, że to tylko kwestia czasu, budynków nie remontują, nie podejmują także decyzji o sprzedaży mieszkań lokatorom. Wszyscy na to patrzyli, nie można było nic zrobić, a budynki niszczały. W Senacie podjąłem więc działania zmieniające prawo. W ustawie został zawarty pomysł, że jeśli nie ma zgłaszających się spadkobierców, to miasto daje ogłoszenia prasowe, w których określa czas na zgłoszenie ich a jeśli się nikt nie zgłosi, to budynek przechodzi na własność Miasta i można będzie podejmować określone czynności prawne i remontowe. Ta ustawa ma także zwalczać powoływanie patologicznych kuratorów. Oto do sądu zgłaszał się człowiek, twierdził, że występuje w imieniu domniemanych właścicieli kamienic, pokazywał ogłoszenia prasowe jakie sam zlecił, wzywające do zgłaszania się kolejnych osób z roszczeniami, żeby majątek nie niszczał, prosił sąd o ustanowienie go kuratorem tego majątku. Gdy taką decyzję otrzymał ̶ dysponował kamienicą, wyznaczał sobie pensję, mógł ten majątek sprzedać, a ten który kupował, stawał się kolejnym kuratorem… Rósł łańcuszek cwaniaków żyjących z braku rozwiązań prawnych. Na wejście w życie ustawy musimy jednak jeszcze poczekać, gdyż na życzenie Prezydenta Komorowskiego „przygląda” się jednemu z przepisów Trybunał Konstytucyjny. Druga ustawa dotyczy- ła tzw. czyścicieli kamienic, przeszła już całą drogę legislacyjną, weszła więc w życie. Dotyczyła innego rodzaju patologii: właściciel otrzymywał zwrot budynku mieszkalnego. Zdarzało się, że chciał zmienić jego charakter, zamieniając np. na biurowiec, albo na apartamenty do wynajęcia. Chciał więc za wszelką cenę pozbyć się dotychczasowych lokatorów. Najpierw drastycznie podnosił czynsz, do maksymalnych dozwolonych pułapów. A gdy i to nie pomagało, to zaczynały się bardziej wyrafinowane sposoby wykurzania lokatorów, na przykład wynajęta firma budowlana ogłaszała długotrwały remont instalacji wodnej i grzewczej, zamurowywała wejścia, robiła dziury w dachu jako element przyszłej renowacji itp. Prokuratury się tym nie zajmowały, bo nie było jednoznacznego przepisu prawnego okre- ślającego tego typu działanie jako przestępstwo. No więc przygotowaliśmy w Senacie ustawę, która definiuje takie przypadki i je penalizuje.
– Jakie jeszcze doświadczenia praskie uznałby Pan za charakterystyczne dla tego okręgu?
– Od pierwszej kadencji sejmowej bardzo interesowały mnie problemy edukacji, aby była bardziej skuteczna, lepsza, by młodzi ludzie byli lepiej wykształceni, by mieli równe szanse. Od wielu lat są robione rankingi poziomu nauczania. W skali warszawskiej osiemnastu dzielnic, prawobrzeżne: Targówek, Praga-Północ, Praga-Południe wypadają poni- żej średniej, a Praga-Północ jest wręcz na końcu. Zastanawiałem się skąd to się bierze? Odrzucam z punktu dwie najprostsze odpowiedzi: że tu są mniej zdolne dzieci i nie dość dobrzy nauczyciele, bo to po prostu nieprawda. Moja teza jest następująca: przyczyn tego może być wiele, ale nie bagatelizowałbym opinii, że odpowiadają za to m.in. warunki mieszkaniowe i niedobór czasu, jaki mogą poświęcić dzieciom rodzice. Po praskiej stronie Warszawy wciąż jest wiele mieszkań o bardzo słabym standardzie lokalowym, ciasnych, bez udogodnień. Większe tu mamy bezrobocie. Żeby było ciepło, żeby można było się umyć, trzeba nosić węgiel, zdarzają się wyłączenia prą- du, bo instalacja elektryczna nie wytrzymuje obciążeń. Słowem, trzeba wykonać wiele czynności, by jako tako żyć. A tego czasu tu ludzie mają i tak mniej, bo proszę zobaczyć, jak wyglądają warszawskie mosty w godzinach szczytu: rano zapchane w kierunku lewobrzeżnych dzielnic, po południu ̶ odwrotnie, do nas. Bo „tam” jeździmy do pracy. Zatem rodzice mają mniej czasu na zaopiekowanie się swoimi dziećmi. A to już bezpośrednio przekłada się na poziom nauki: dzieci są niedopilnowane w odrabianiu lekcji, rodzice nie mają czasu (a niekiedy i pieniędzy, bo bezrobocie tu większe), by pójść z nimi do kina, do teatru, wyjechać na urlop. Łatwo tego wszystkiego nie zlikwidujemy, ale można łagodzić skutki. Można zachowywać się aktywniej: np. poprawiać wyposażenie szkół, doposażać świetlice, by dzieci, czekając na rodziców odrabia- ły pod fachową opieką lekcje. Można aktywniej tworzyć zajęcia dodatkowe. Tu, co logiczne, powinny być przeznaczane proporcjonalnie większe środki finansowe niż w innych szko- łach, w innych dzielnicach. Współpracuję z takimi organizacjami pozarządowymi jak np. „Serduszko dla Dzieci”, TPD, „Otwarte drzwi”, „Ku zmianom”, „Mierz wysoko”. Mają tak ważne zadania do spełnienia, bo zastępują nieobecnych w domach rodziców, mają psychologów, korepetytorów – stale borykają się z problemami finansowymi. Na koniec roku nigdy nie wiedzą, na co będzie ich stać w następnym. To trzeba zmienić.
 – Wiele razy Pan interweniował u władz samorządowych?
– Wiele. Głównie to oczywiście sprawy mieszkaniowe, ale także by dzielnica zadbała o podwórko, rozsądziła problemy sąsiedzkie. Jestem w dobrych stosunkach z władzami miasta i poszczególnych dzielnic, nie pojmuję swojej roli jako dyżurnego krytyka, nie oflagowuję się. W felietonach w „Mieszkańcu” zdarza mi się władze samorządowe krytykować. Ale widzę, że się starają. Że nastąpiła zmiana sposobu myślenia o praskich dzielnicach. Dotarło wreszcie, że te dzielnice zachowały unikalny charakter jaki miała Warszawa, nim została zburzona w czasie II wojny światowej i po Powstaniu Warszawskim. Że ma wielki potencjał. Dowodem zmiany tego sposobu myślenia są inwestycje: wreszcie mamy tu metro, przed nami bardzo istotny program rewitalizacji Pragi-Północ, Kamionka i czę- ści Targówka, do zagospodarowania tu u nas będzie 1,5 mld złotych, rzecz w tym, by wydać je tak, by zmodernizować i budynki i ulice: wprowadzić tu oddech, życie i komfort przynależny XXI wiekowi. W tym wszystkim chcę pomóc, będąc senatorem bardzo mocno związanym ze swoim okręgiem wyborczym.
Rozmawiał: toms

czwartek, 24 września 2015

MIESZKANIEC: Houston, mamy problem!

Młodszym Czytelnikom przypomnę, że 45 lat temu słowa te wypowiedział członek załogi statku kosmicznego Apollo 13, John Swigert, gdy nagle, 328 tys. km od Ziemi, na statku eksplodował zbiornik z tlenem. Kto inny wrzasnął- by być może „Jezus, Maria, ratunku!”, a Swigert tylko spokojnie: „Mamy problem”. Przypomniałem sobie te słowa, w DK „Orion” na Saskiej Kępie, gdy słuchałem dyskusji na temat uruchomienia linii tramwajowej, znanej jako „Tramwaj na Gocław”. Pomysł ten rok temu rzucił burmistrz Pragi Płd. Tomasz Kucharski, gdy stało się jasne, że budowa metra w kierunku Gocławia odsuwa się w bliżej nieokreśloną przyszłość, a zatwierdzone już plany rozbudowy tego osiedla przewidują w najbliższych latach wybudowanie 7 tys. mieszkań. Dotychczasowe ciągi komunikacyjne z Gocławia do centrum Warszawy już są niewydolne, trzeba więc zawczasu pomyśleć, jak temu zaradzić. Stąd pomysł szybkiego tramwaju, niewrażliwego na korki i zapchane ulice. Pomysł – jak się wówczas wydawało – chwycił. Rozpoczęto batalię o przekonanie ratusza, aby włączył tę inwestycję do planu na najbliższe lata. I kiedy to się wreszcie stało, do kontrnatarcia przystąpił samorząd mieszkańców Saskiej Kępy. Zwrócił się on o zorganizowanie w tej sprawie spotkania z władzami dzielnicy i miasta. Po 2,5-godzinnej, czasami mało „wersalskiej”, dyskusji śmiało mogę stwierdzić, że: „Gocław, mamy problem”. Przypomnę, że tory miały przebiegać m.in. w pobliżu Afrykańskiej i Międzynarodowej, (wzdłuż Kanału Wystawowego, skrajną częścią działek). Zaprotestowali – co zrozumiałe ̶ mieszkańcy Afrykańskiej i Międzynarodowej, zwłaszcza z kilkunastu bloków, położonych najbliżej planowanej trasy. Na brak konsultacji skarżyli się działkowcy. Pytano, jak pogodzić zagospodarowanie Kanału Wystawowego (projekt obywatelski wygrał głosowanie w budżecie partycypacyjnym) z linią tramwajową. Krytykowano brak planu zagospodarowania przestrzennego. Padały także różne, na ogół egzotyczne propozycje, co zrobić zamiast tramwaju: na Saskiej urządzić buspas likwidując ścieżkę rowerową (następne spotkanie zorganizowaliby wtedy rowerzyści i ekolodzy), wyznaczyć buspas na Trasie Siekierkowskiej (zatkałoby to tę Trasę, a jest ona dziś zbawieniem dla kierowców, przeprawiających się na lewy brzeg), metrobus zamiast tramwaju (mieszkańcy obu wspomnianych ulic mieliby pod oknami nie tylko hałas silników, ale i spaliny, a przy Waszyngtona trzeba by się przesiadać), wybudować za 300 mln zł przeznaczonych na tramwaj jeszcze jeden most i dołem puścić tramwaj (i to wszystko za 300 mln zł? – zupełna fantazja!). Padły jednak także godne rozważenia propozycje modyfikacji przebiegu torowiska. Wiceprezydent Wojciechowicz zadeklarował, że wszystkie pytania i sensowne propozycje zostaną rozważone w trakcie dalszych prac i konsultacji. Jest na to czas do grudnia 2016 r., kiedy to – jeśli chcemy uzyskać pieniądze z Unii – musi zostać wydana decyzja środowiskowa. Były też momenty zabawne. W ogniu największej dyskusji w torebce pewnej pani odezwał się na pełny regulator telefon, grając wzywającą do boju arię z opery „Wilhelm Tell”! Widać było, że włodarze miasta poczuli się w tym momencie nieswojo… Załoga Apollo 13, mimo „problemu”, zdołała jednak dotrzeć do Ziemi i szczęśliwie wylądować. Może więc i tramwaj dojedzie na Gocław? Są szanse, pod warunkiem, że władze miasta zrobią wszystko, aby rozwiać wątpliwości mieszkańców. Astronauci mieli chyba jednak łatwiej. 

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 10 września 2015

MIESZKANIEC: Ech, te pytania

Po całodziennej debacie Senat nie zgodził się na zarządzenie przez prezydenta Andrzeja Dudę referendum w dniu 25 października. Byłem wśród 53 senatorów głosujących przeciw, więc jestem winien moim wyborcom stosowne wyjaśnienie. Zastrzeżenia senatorów, które podzielam, dotyczyły przede wszystkim pytań referendalnych. Największe ̶ wzbudziło pytanie o lasy. Gdyby spytać kogokolwiek na ulicy, o co w nim chodzi, wszyscy by odpowiadali, że o to, by lasy nie były prywatyzowane. Pod takim zresztą hasłem zbierano podpisy. Tymczasem w pytaniu chodziło o coś zupełnie innego, brzmiało ono bowiem: „Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego systemu funkcjonowania Państwowego Gospodarstwa Leśnego Lasy Państwowe?” Obywatele mieliby więc zgodzić się lub nie na to, by nie była zmieniana ustawa, na której podstawie działa przedsiębiorstwo Lasy Państwowe. Tyle, że art. 38 tej ustawy, o czym obywateli nikt nie poinformował, pozwala dyrektorowi generalnemu Lasów, a nawet nadleśniczym sprzedawać lasy w prywatne ręce. Pytanie powinno być zatem sformułowane: Czy jest Pani/Pan za zakazem prywatyzacji lasów państwowych? To, które postawiono w projekcie referendum, było absurdalne. Podobnie można by Polaków zapytać, czy opowiadają się za tym, by KGHM „Polska Miedź” w Lubinie funkcjonował tak, jak do tej pory. Tylko skąd ludzie mają to wiedzieć? Takich pytań nie można zadawać w referendum! Ktoś tu Panu Prezydentowi bardzo źle doradził. Szereg wątpliwości nasuwało też pytanie: „Czy jest Pani/Pan za obniżeniem wieku emerytalnego i powiązaniem uprawnień emerytalnych ze stażem pracy?” Myślę, że 100% obywateli opowiedziałoby się za tym. Gdyby jednak dowiedzieli się, jakie będą konsekwencje tego rozwiązania, a więc że będą z tego powodu dostawać znacznie niższe emerytury i płacić wyższe podatki, odpowiedź byłaby zapewne inna. Pytanie zatem powinno brzmieć: Czy jest Pani/ Pan za obniżeniem wieku emerytalnego wiedząc, że pociąga to za sobą zmniejszenie wysokości emerytur i wzrost podatków? Tylko takie postawienie sprawy byłoby uczciwe. Wreszcie kwestia 6-latków. Prezydent chciał, by Polacy wypowiedzieli się, czy są za przywróceniem powszechnego ustawowego obowiązku szkolnego od siódmego roku życia. Sprawa jest istotna, ale dotyczy tylko kilkuset tysięcy rodzin w Polsce. Dlaczego wszyscy mieliby się na ten temat wypowiadać? Takimi rzeczami powinni się zajmować fachowcy oraz parlamentarzyści. Poza tym ta reforma dopiero co, od 1 września, weszła w życie, a pierwszy rok jest zawsze trudny. Dajmy jej czas. Zobaczmy, jak będzie funkcjonować, gdzie są jej słabe punkty, czy można będzie coś usprawnić. Jeśli się okaże, że reforma się nie sprawdza i nie da się jej poprawić, dopiero wtedy można próbować ją cofnąć. Do tego jednak nie jest potrzebne referendum. Wystarczy parlament. Na marginesie, 6-latki idą do szkoły w 24-ech krajach Unii. Nasze chyba nie są głupsze? Nie neguję, że wszystkie trzy sprawy, których miało dotyczyć zaproponowane przez prezydenta Andrzeja Dudę referendum, są bardzo ważne i z tego punktu widzenia – pod warunkiem, że pytania były- by uczciwie sformułowane – takie referendum (niekoniecznie w po- danym terminie) mogłoby się odbyć. Co innego jest tu jednak istotą rzeczy. Generalnie uważam, że tego typu poważne kwestie powinny być rozstrzygane przez parlament, bo gdyby mieli o nich co chwila decydować obywatele w referendach, to by to oznaczało, że posłowie i senatorowie biorą pieniądze za darmo. W dodatku uchylają się od odpowiedzialności za decyzje, przerzucając je na obywateli po to, by w razie gdyby okazały się nietrafne móc powiedzieć: to nie my, to ludzie tak chcieli. Pewnie można i tak, ale w takim razie parlamentarzyści powinni zrzec się swoich wynagrodzeń i pracować społecznie. Istotą ich pracy jest bowiem właśnie podejmowanie decyzji w trud- nych i budzących kontrowersje sprawach oraz ponoszenie za nie odpowiedzialności. Z tego są rozliczani przez wyborców. Najbliższe rozliczenie – już za miesiąc.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl


czwartek, 6 sierpnia 2015

MIESZKANIEC: Prawdy i mity o in vitro

Ustawa o in vitro podpisana i wchodzi w życie. Niestety, nadal na jej temat krąży wiele mitów. Wytrwale, cierpliwie i kompetentnie próbował rozprawić się z tymi mitami w czasie słynnej debaty w Senacie wiceminister zdrowia, Igor Radziewicz-Winnicki, odpowiadając przez 6 godzin na wszelkie możliwe pytania senatorów. Nie ma transmisji z Senatu, więc pozwoliłem sobie stworzyć małe kompendium wiedzy, przytaczając w skrócie niektóre z najbardziej dociekliwych pytań lub opinii i merytorycznych na nie odpowiedzi. Pyt.: Jak wzrasta liczba wad rozwojowych w przypadku zamrożenia? Odp.: Mrożenie nie powoduje uszkodzenia zarodków (…) nie wpływa ani na powstawanie wad genetycznych, ani na gorszy rozwój zarodka. Pyt.: Jakie prawo dopuszcza zniszczenie życia dziecka w fazie zarodkowej, dlatego że zostało poczęte jako nadliczbowe albo jego płeć nie satysfakcjonuje rodziców, bo chcieli chłopca, a mają dziewczynkę, albo chcieli dziewczynkę, a mają chłopca? Odp.: Ustawa ewidentnie wprowadza zakaz wyboru jakichkolwiek cech dziecka, które ma się urodzić, na żądanie rodziców. Wyjątkiem jest sytuacja, w której wybór jakichś cech, w tym płci, pozwala na uniknięcie ciężkiej nieuleczalnej choroby dziedzicznej. Czyli wtedy, kiedy z wiedzy medycznej wynika, że np. wszyscy chłopcy będą mieli daną chorobę, a dziewczęta nie. Pyt.: Metoda in vitro to jest po prostu kupienie sobie dziecka. Odp.: Metoda leczenia niepłodności in vitro nie jest handlem człowiekiem. Handel ludźmi jest zakazany i ścigany prawem mię- dzynarodowym oraz prawem krajowym. To jest przestępstwo cięż- kiego gatunku. (…) Leczenie niepłodności metodą in vitro nie jest kupowaniem sobie dzieci, tak samo jak leczenie operacyjne – nawet wtedy, gdy jest prowadzone w prywatnym sektorze – nie jest kupowaniem sobie zdrowia. Jest ewentualnie kupowaniem świadczeń zdrowotnych, ale nie kupowaniem zdrowia. Pyt.: Co jeżeli zarodki ludzkie umrą… Tu się faktycznie nic nie mówi o obronie zarodków. Odp. Ustawa po raz pierwszy wprowadza w polskim prawie zasadę ochrony zarodka przed zniszczeniem. Za zniszczenie zarodka zdolnego do prawidłowego rozwoju grozi kara pozbawienia wolności od sześciu miesięcy do lat pięciu. Pyt.: Jak ta ustawa może mieć w nazwie „leczenie”? Czy kobieta po takim urodzeniu dziecka staje się płodna? Odp.: Leczenie może być albo objawowe, albo przyczynowe. Niestety, większość chorób potrafimy leczyć tylko objawowo. Chory, któremu podajemy insulinę, nie zaczyna produkować swojej własnej insuliny, nadal ma cukrzycę. Choremu, który nie widzi, dajemy okulary korekcyjne. Niesłyszącemu – aparat słuchowy. I tak samo jest z leczeniem niepłodności. Jest to stosowanie medycznie wspomaganej prokreacji. Pyt.: Co pan sądzi na temat naprotechnologii? Odp.: Nie ma takiej technologii medycznej, która nazywa się „naprotechnologia”. Ta zbitka słów pochodzi od nazw stowarzyszenia ochrony życia NaProLife – stąd NaProTechnology. I dlatego w języku polskim mówimy „naprotechnologia”. Ale interwencje medyczne postulowane przez piewców i popularyzatorów idei naprotechnologii odnoszą się do zachęcania par do współżycia w okresie dni płodnych, do obserwacji cyklu miesiączkowego, do wykonywania innych badań diagnostycznych, do leczenia hormonalnego. Świetnie, ale co zrobić, jeśli to wszystko nie pomaga? Czytelnikom, którzy chcieliby się więcej na temat in vitro dowiedzieć, polecam stronę internetową www.senat.gov.pl, stenogram z dnia 8 lipca br. Mówi się: Kto pyta, nie błądzi. W przypadku senatorów powiedzenie to się niestety nie sprawdziło, bo ci, którzy zadawali pytania i otrzymali wyczerpujące wyjaśnienia, gdy zabierali głos w dyskusji nadal powielali te same mity i półprawdy. Widać było, że teksty wystąpień zostały napisane wcześniej i trzeba je było wygłosić. 

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 23 lipca 2015

MIESZKANIEC: Pani Aniu, dziękujemy!

Zaskoczyła mnie wiadomość, iż pani Anna Machalica-Pułtorak oddaje prezesostwo w Stowarzyszeniu Otwarte Drzwi. Wiedziałem, że nosiła się z zamiarem przekazania steru organizacji młodym, ale – widząc i podziwiając jej energię – nie sądziłem, że stanie się to już teraz. Gdy jednak poznałem powody, które skłoniły ją do przyspieszenia tej decyzji zrozumiałem, że – znając swoją wartość - właściwie nie mogła postąpić inaczej. Myślę, że Czytelnikom „Mieszkańca” nie trzeba Otwartych Drzwi specjalnie przedstawiać. Przypomnę, że powstało w 1995 r., a swoje programy adresuje do młodych ludzi zagrożonych wykluczeniem społecznym – bezdomnych, bezrobotnych, niepełnosprawnych, nie uczących się, biednych, pochodzących z dysfunkcyjnych rodzin, wychowanków domów dziecka. Z pomocy Stowarzyszenia skorzystało w minionych latach z sukcesem ponad 30 tys. osób. Bezdomni znaleźli swój dom, bezrobotni pracę, niepełnosprawni – miejsce w społeczeństwie, a wszyscy – poczucie własnej wartości, przyjaciół i szacunek. Ogromna w tym zasługa pani Anny. Nie można powiedzieć, że jej pasja nie była doceniana. Stowarzyszenie, którego do tej pory była twarzą, cieszy się opinią organizacji innowacyjnej, poszukującej wciąż nowych rozwiązań. Otrzymało szereg prestiżowych nagród i wyróżnień, w tym nagrodę specjalną Ministra Pracy i Polityki Społecznej, tytuł Dobrej Praktyki PFRON, wyróżnienie w konkursie na Inicjatywę Obywatelską Pro Publico Bono. Nie przeszkadzało to jednak urzędnikom rzucać mu od czasu do czasu przysłowiowe kłody pod nogi, w związku z czym często proste na pozór sprawy urastały do rangi wielkich problemów. Pani Anny długo to nie zrażało. Kłopoty mobilizowały, a największą nagrodą była satysfakcja z pracy. W końcu jednak postanowiła powiedzieć: dość. Czarę goryczy przepełniły ostatnie wydarzenia. Najpierw z czysto biurokratycznych względów Otwartym Drzwiom odmówiono dotacji. Po interwencjach PFRON przyznał się do błę- du i nawet przeprosił, ale równocześnie pojawiły się zarzuty wobec Zakładu Aktywności Zawodowej osób niepełnosprawnych pod nazwą Galeria „Apteka Sztuki”. Z powodu przekroczenia wskaźnika zatrudnienia personelu w stosunku do osób niepełnosprawnych o 1,7%(sic!), cofnięta została koncesja na jego prowadzenie. Do urzędników nie przemawiały wyjaśnienia, że w trakcie urlopu macierzyńskiego i wychowawczego pracownicy zatrudniona została osoba na zastępstwo. W procedurach odwoławczych wszystkie instancje podtrzymały niekorzystną dla Stowarzyszenia decyzję, mimo że taki wskaźnik nie obowiązuje w innych budżetowych instytucjach. Uda- ło się uzyskać tylko tyle, że „Apteka Sztuki” jest nadal prowadzona, do zwrotu pozostaje jednak 1 mln zł długu i jej przyszłość - mimo iż legitymuje się najwyższą efektywnością zatrudnienia wśród wszystkich takich zakładów w Polsce! ̶ wciąż jest zagrożona. Trudno się dziwić Pani Ani, że nie może się z tym wszystkim pogodzić. „Po 20 latach pracy(…) okazało się, że cały dorobek stracił rację bytu. Niebyt, czarna dziura, co jeszcze? A faktycznie przecież, realnie, udało nam się stworzyć nowy model skutecznego wspierania osób niepełnosprawnych i przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu” – pisze w liście pożegnalnym. Miałem okazję współpracować z panią Anną przy różnych jej inicjatywach, dlatego chciałem Jej serdecznie podziękować za dzia- łalność w Stowarzyszeniu w imieniu własnym oraz tysięcy ludzi, którym pomogła. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. Ale są tacy, których zastąpić jest niezwykle trudno. Gdy wokół tyle przykładów obojętności, tacy społecznicy, jak Pani Machalica-Pułtorak, przywracają wiarę w człowieka. Cieszę się, że Pani Ania nie rozstaje się ze Stowarzyszeniem do końca i jako Honorowy Prezes będzie wspierała nowe kierownictwo swoimi radami i doświadczeniem.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

środa, 1 lipca 2015

MIESZKANIEC: Praski Inny Świat

17 czerwca byłem, jak wielu Prażan, w Teatrze Powszechnym na spotkaniu podsumowującym wielomiesięczne konsultacje w sprawie rewitalizacji wybranych fragmentów prawobrzeżnej Warszawy. „Mieszkaniec” w poprzednim numerze zdał relację z tego wydarzenia, ale i ja chciałbym się podzielić z Czytelnikami swoimi refleksjami. Z głosów, które padły podczas spotkania wynika, że rewitalizacja budzi nie tylko wiele nadziei, ale też liczne obawy. Źródłem nadziei są inwestycje – głównie w poprawę warunków mieszkaniowych, ochronę środowiska, rozwój przedsiębiorczości, kulturę, turystykę i wypoczynek, na które miasto chce wydać do 2022 r. 1,4 mld zł, a nawet – jak zapowiedział wiceprezydent, Michał Olszewski, o 200-300 mln zł więcej, bo wciąż szuka się dodatkowych możliwości finansowych. Źródłem obaw są konsekwencje zmian. Mówi się, że podmiotem rewitalizacji ma być człowiek, a nowa infrastruktura – jedynie narzędziem. Ładnie brzmi, ale czy po rewitalizacji nie wzrosną dramatycznie czynsze? Czy Praga, Kamionek, inne miejsca nie utracą swego lokalnego kolorytu, który dla wielu mieszkańców też jest wartością? Czy przetrwa tu „inny świat”, nieznany po lewej stronie Wisły, w którym sąsiadki zajmują się na zmianę swoimi dziećmi i gotują obiady dla kilku rodzin? Czy nie będzie coraz więcej ogrodzonych osiedli, zielonych i zadbanych, ale zamkniętych dla „obcych” podwórek? Czy coraz bogatsza oferta dla ludzi i rodzin z różnymi problemami nie spowoduje, że mieszkańcy, którzy nieźle sobie radzą, będą się coraz bardziej oddalać od tych, którzy tego nie potrafią? Co z kamienicami, które nie zostały objęte programem rewitalizacji, a też są w kiepskim stanie? Jak widać, pieniądze i dobre intencje władz – szczególny szacunek mam dla M. Olszewskiego za jego zaangażowanie w program rewitalizacji – to nie wszystko. Ważne, by mieszkańcy nie mieli poczucia, że ktoś chce ich uszczęśliwić na siłę. Tak jak stało się to parę miesięcy temu, kiedy na murach kamienic w okolicach Stalowej, Małej, Inżynierskiej, czy Bazaru Różyckiego pojawiły się wydruki obrazów wielkich mistrzów (akcja francuskiego happenera). Po dwóch dniach zostały zdrapane, bo nikt mieszkańców wcześniej nie zapytał, czy taki pomysł im się podoba. W sprawie rewitalizacji pytano, ale tak właściwie to nie wiadomo, do jakiej części mieszkańców te pytania i informacje dotarły. Zatem wdrażanie programu będzie wymagało wielkiej delikatności i wyczucia. Wykwaterowani na czas remontów lokatorzy muszą mieć pewność, że wrócą do swoich mieszkań, że będzie ich na nie stać, że miasto się nimi zaopiekuje. Jest też kwestia poziomu edukacji, o co się wielokrotnie upominałem. Dzieci na Pradze czy Targówku nie są przecież głupsze od swoich rówieśników z innych dzielnic, a jednak tutejsze szkoły mają od lat wyniki wyraźnie gorsze, niż szkoły w pozostałych dzielnicach. Bez długofalowego planu wyrównywania poziomu edukacji szkolnej ludzie stąd będą uciekać i żaden program rewitalizacji ich nie zatrzyma. Zajmujące się dziećmi organizacje pozarządowe stale borykają się z problemami finansowymi. Ich rola w przeciwdziałaniu wykluczeniu społecznemu, a taki jest przecież jeden z głównych celów rewitalizacji, w niesieniu pomocy, zwłaszcza dzieciom, jest nadal nie do przecenienia. Prezydent Olszewski przyznał, że dla zaspokojenia wszystkich potrzeb, pieniędzy musiałoby być trzy razy więcej. Dlatego uważam, że oprócz 7-letniego programu rewitalizacji powinien powstać jego drugi etap. Hanna Gronkiewicz-Waltz za 3,5 roku przestanie być prezydentem. Na następną kadencję, jak zapowiedziała, nie zamierza kandydować, ale następnej ekipie trudno byłoby się z takiego długofalowego planu – o ile byłby zaakceptowany przez mieszkańców  ̶  wycofać. Na koniec – jest zasadnicza różnica między tym, czy Praga pozostanie, czy też przeciwnie: stanie się „innym światem”.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

wtorek, 23 czerwca 2015

MIESZKANIEC: Piękne umysły II

Poprzedni felieton w „Mieszkańcu” po- święciłem konferencji, zorganizowanej niedawno przez Centralną Bibliotekę Wojskową. Na konferencji tej przedstawiono nieznane fakty, dotyczące udziału polskich naukowców w zwycięstwie w II wojnie światowej. W poprzednim felietonie przypomniałem: rozszyfrowanie słynnej niemieckiej maszyny szyfrującej Enigma przez genialnych polskich matematyków znaczące udoskonalenie radaru przez prof. Pawła Nowackiego, a także o patencie braci Konopackich, czyli niezwykle twardej i odpornej sklejce, z której wyprodukowano ponad 1200 samolotów Mosquito, biorących udział w bitwie o Anglię, w Normandii i w nalotach na Niemcy. Niestety, miejsce na felieton było ograniczone i na tym musiałem zakończyć. Zapowiedziałem jednak ciąg dalszy. Oto on. Zacznijmy od inż. Józefa Kosackiego, który w 1941 r. skonstruował ręczny wykrywacz min. Detektor ten (Polish mine detector Mark I) był używany przez wojska brytyjskie aż do 1995 r. (Amerykanie korzystali z niego podczas wojny w Zatoce Perskiej), a w czasie II wojny światowej – począwszy od El-Alamein (wytyczono bezpieczną ścieżkę dla czołgów na zaminowanej przez wojska Rommla plaży), przez lądowanie w Normandii i inwazję na Sycylię. Inż. Kosecki zastrzegł, aby w nazwie znalazło się słowo „polish” i oddał go wojsku sprzymierzonych bezpłatnie (otrzymał za to list gratulacyjny od króla Jerzego VI). Następna polska mądra głowa to mjr Rudolf Gundlach, który jeszcze w 1934 r. opatentował czołgowy peryskop odwracalny. Peryskop z możliwością obrotu o 360 st. był prawdziwą rewolucją w wojskach pancernych i okrętach, bo błyskawicznie, bez konieczności odwracania głowy, umożliwiał obserwację całego horyzontu. Wynalazek Gundlacha – jeden z najdoskonalszych w II wojnie światowej ̶ opierał się na zastosowaniu dodatkowej przystawki pryzmatycznej. Peryskopem tym posługiwały się w większo- ści swoich czołgów wojska brytyjskie i radzieckie (w czołgach T-34 i T-70), a następnie został wykorzystany do produkcji podobnych rozwiązań przez Amerykanów (m.in. w czołgach Sherman). Inż. Tadeusz Heftman kierował wytwarzaniem zminiaturyzowanych radiostacji własnego pomysłu (od 1944 r. produkowano ich około tysiąca rocznie) dla ruchu oporu w krajach okupowanych, m.in. w Polsce i we Francji. Wymyślił też tzw. laryngofon – urządzenie przykładane do krtani umożliwiające komunikację głosową w warunkach wielkiego hałasu – np. w kabinie ówczesnego samolotu. Wacław Struszyński skonstruował antenę namiarową, umożliwiają- cą bardziej dokładne wykrywanie niemieckich okrętów podwodnych korzystających z łączności radiowej na wielkich częstotliwościach. Wyprodukowano 3 tys. takich anten dla okrętów eskortujących morskie konwoje. Pomogło to aliantom wygrać bitwę o Atlantyk. Jan Czochralski, genialny chemik-wynalazca, którego pomysły i opracowane technologie stosowano m.in. do odlewania skorup do granatów i hartowania luf pistoletów, jest do dzisiaj najczęściej cytowanym polskim uczonym we współczesnym świecie techniki! Uchwałą Senatu rok 2013 został ogłoszony rokiem prof. Czochralskiego. W czasie II wojny światowej miesięcznie ginęło ok. 1 mln ludzi! Jak szacują polscy historycy, dzięki wkładowi polskich wynalazców możliwe było skrócenie II wojny światowej, co najmniej o 1 rok. Może to przesada, ale niechby i o miesiąc – to i tak uratowali oni milion istnień ludzkich! Z tych ludzi – a nie tylko z bohaterów przegranych bitew – powinniśmy być dumni. O nich powinniśmy uczyć w szkołach. I jeszcze jedno: nie byłoby tych wspaniałych wynalazców, gdyby nie wysoki poziom nauczania nauk ścisłych, zwłaszcza matematyki, w polskich szkołach przed wojną. A my, we współczesnej Polsce, na 10 lat wyrzuciliśmy matematykę z matury! Wstyd! Teraz nadrabiamy straty, ale to praca na długie lata.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

środa, 27 maja 2015

ECHO TARGÓWKA: JOW-y? A co to takiego?

Zaskakujący sukces Pawła Kukiza sprawił, że język ojczysty wzbogacił się o kolejne słowo, a właściwie skrót: JOW. Pewnie już większość Czytelników wie, że nie ma to nic wspólnego ani z Jowiszem, ani z Jowitą, ale że jest to skrót , który w rozwinięciu brzmi: (J)ednomandatowe (O)kręgi (W)yborcze.
Nie jest to szczególna nowość w polskim systemie wyborczym. W taki sposób w 2011 r. wybieraliśmy senatorów. Polskę podzielono na 100 okręgów wyborczych i w każdym wybierano jednego senatora spośród wielu kandydatów. Do Senatu wchodził ten, który uzyskał największą liczbę głosów. Nie musiałaby to być więcej niż połowa, wystarczyło i 30%, byle tylko konkurenci dostali jeszcze mniej. Tak właśnie został wybrany autor niniejszego felietonu, choć łaskawi wyborcy zaszczycili mnie ponad połową głosów, oddanych na wszystkich kandydatów. Z kolei w 2014 r. po raz pierwszy okręgi jednomandatowe zastosowano także w wyborach do wszystkich - poza miastami powiatowymi - rad gmin. I również w tym systemie: kto dostał najwięcej głosów, ten uzyskiwał mandat. Nowość postulatu Pawła Kukiza nie polega więc na tym, że proponuje on zastosowanie JOW-ów po raz pierwszy, (bo już je stosujemy), ale na tym, że chciałby, aby w ten sposób wybierani byli wszyscy posłowie do Sejmu. Dlaczego? Co chce osiągnąć? Otóż Paweł Kukiz nie cierpi partii politycznych. W jednej ze swoich piosenek śpiewa: "To nie jest demokracja, tu rządzi partiokracja, trzeba chamom zabrać złoty róg". Jest przekonany, że jednomandatowe okręgi wyborcze spowodują rozpad partii politycznych, bo wyborcy będą wybierać bezpartyjnych, popularnych kandydatów i to tacy właśnie posłowie będą rządzić Polską. Rzeczywiście, kandydat wybrany w jednomandatowym okręgu jest bardziej związany ze swoimi wyborcami, łatwiej mogą go rozliczać z jego działalności. Również partia, która wystawia takiego kandydata, musi postarać się, aby był to "ktoś", bo inaczej nie dostanie mandatu. Obecny system wyborczy do Sejmu - zwany proporcjonalnym - pozwala zdobyć mandat tylko pod warunkiem, że kandydat znalazł się na jakiejś liście partyjnej, a partia ta na dodatek zdobyła co najmniej 5% głosów wszystkich wyborców. System ten blokuje drogę do Sejmu ciekawym indywidualnościom, utrudnia wejście na arenę polityczną nowym partiom, sprawia, że do Sejmu dostaje się sporo posłów spod znaku BMW - czyli biernych, miernych, ale wiernych. System proporcjonalny ma jednak dwie ważne zalety, których nie ma system JOW-ów. Po pierwsze, każda troszkę większa niż 5% ogółu grupa wyborców może mieć swoją - wyrażającą jej interesy - reprezentację w Sejmie. W systemie JOW-ów partia, która ma poparcie 5, 10, a nawet 20% może nie mieć ani jednego posła! Tak właśnie stało się w niedawnych wyborach w Wielkiej Brytanii. Druga zaleta systemu proporcjonalnego polega na tym, że jeśli w Sejmie dominują partie polityczne a nie setki indywidualności, łatwiejsze jest utworzenie stabilnego rządu, co dla funkcjonowania państwa ma zasadnicze znaczenie. I teraz pytanie: jak z tego wybrnąć? Co zrobić, aby zminimalizować wady obu systemów, a zmaksymalizować ich zalety? Rozwiązanie znaleźli praktyczni Niemcy. Od lat stosują system mieszany - połowa posłów wybierana jest w okręgach jednomandatowych, połowa z list partyjnych, przy czym system jest tak skonstruowany, że każda partia, która osiągnie określone poparcie społeczne, ma swoich reprezentantów w Bundestagu. Wyborca otrzymuje dwie listy. Na jednej są partie polityczne, a na drugiej po jednym kandydacie każdej partii oraz kandydaci bezpartyjni. Tym samym wyborca ma dwa głosy: jeden oddaje na partię, a drugi na konkretnego kandydata (z tej samej partii, z innej, albo na bezpartyjnego). Od lat jestem zwolennikiem wprowadzenia takiej ordynacji wyborczej w Polsce. Jest szansa, że dzięki zaproponowanemu przez Prezydenta Komorowskiego referendum ta korzystna zmiana zostanie wreszcie wprowadzona w życie. 
 
Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.tutargowek.pl