czwartek, 18 grudnia 2014

MIESZKANIEC: Powyborcze refleksje

Pomijając brednie o sfałszowaniu wyborów, rozsiewane dla czysto politycznych i partyjnych interesów, faktem jest, że wpadka PKW ujawniła szereg słabości w ordynacji wyborczej. Warto więc zastanowić się, co zrobić, żeby było lepiej. Są różne postulaty. Politykom nie zawsze przyświecają szlachetne intencje, z zainteresowaniem więc wziąłem udział w debacie, którą zorganizowała
na ten temat Fundacja Batorego z udziałem socjologów, politologów i osób pracujących w komisjach wyborczych. W trakcie kilkugodzinnego spotkania wskazywano na wiele drobnych, ale uciążliwych
i powtarzających się od lat zaniedbań, które PKW i Krajowe Biuro Wyborcze lekceważyły uznając, że są bez znaczenia. Wzrost z 12% do 18% odsetka głosów nieważnych w wyborach do sejmików wojewódzkich daje do myślenia. Ale to ci sami posłowie, którzy szermują oskarżeniami o fałszerstwo, skreślili przepis nakazujący komisjom wyborczym opisywanie przyczyn nieważności głosu. Nie wiemy więc, czy były one puste, czy błędnie oddane. Postulat, by ten przepis przywrócić
wydaje się oczywisty. Ponadto o ważności głosu powinno przesądzać nie tylko postawienie iksa lub zamalowanie kratki, ale także postawienie tzw. ptaszka. (Dziś taki głos jest nieważny). Do sądów wpłynęło 1800 protestów. Większość jest uzasadniana tym, że „jedna pani powiedziała”, ale są też faktyczne nieprawidłowości dostrzeżone przez mężów zaufania oraz samych wyborców. Spodobała mi się propozycja, by w trakcie wyborów uruchamiany był adres mailowy, pod który można byłoby zgłaszać uwagi, np. o poniewierających się kartach do głosowania itp., do osoby odpowiedzialnej za usuwanie na bieżąco różnych uchybień. Uważam też, że mężów zaufania powinny zgłaszać nie
tylko partie polityczne, ale także niezależne organizacje pozarządowe. Nie wiem natomiast, po co urny miałyby być przezroczyste. Efekt psychologiczny? – wątpliwe. Ale jeśli tak, to karty do głosowania musiałyby być w kopertach, bo wybory są tajne, a tym samym liczenie głosów
trwałoby dłużej. Nie wiem też, co miałoby dać zainstalowanie kamer. Byłyby one nieruchome, więc rejestrowałyby obraz tylko z części lokalu wyborczego. Poza tym ze względu na wymóg tajności nie mogłyby być włączone w trakcie wyborów. No i kto, i jak oglądałby zapis z 80 tys. tych urządzeń?
„Książeczki”, które rzekomo zmyliły wyborców (nikt tego nie zbadał), pojawiły się, o czym posłowie zapomnieli, na ich życzenie. Uchwalili bowiem, że niewidomi mają samodzielnie wypełniać karty,
do czego potrzebne są specjalne nakładki, których nie da się nałożyć na duże płachty do głosowania. Zamiast więc likwidować książeczki należy lepiej edukować wyborców. Osobnym problemem jest informatyzacja wyborów, ale z polską informatyką generalnie dzieje się coś złego. Uczniowie i studenci wygrywają międzynarodowe konkursy, a krajowe projekty (informatyzacja ZUS, służby zdrowia, administracji itd.), kończą się klapą. Tymczasem państwo bez sprawnego systemu informatycznego przestaje funkcjonować. Warto się też zainteresować metodologią badań exit polls. Sondaże rozminęły się w przypadku PSL i PiS z wynikami wyborów. Nie wiadomo jednak, czy próba, na jakiej stosunkowo mało znana firma IPSOS te badania przeprowadziła, była wystarczająco reprezentatywna jeśli chodzi o mieszkańców wsi, małych i dużych miast. Szef IPSOS-u, pytany o metodologię na konferencji prasowej, zasłaniał się tajemnicą zawodową. Nie może być tak, że największe stacje telewizyjne wynajmują dowolną firmę dlatego, że jest tania, ta wysyła ankieterów pod lokale wyborcze wytypowane nie wiadomo według jakiego klucza, ogłasza jakieś wyniki, a potem robi się z tego awantura polityczna. Ta kwestia jest więc także do uregulowania. Zatem jest co robić, a czasu pozostało niewiele. Zgodnie z wyrokiem TK, na sześć miesięcy przed wyborami ordynacji nie można nowelizować. Dobrze byłoby, żeby parlamentarzyści zaprzestali awantur i oskarżeń, a zabrali się do roboty i przygotowali sensowny projekt zmian.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 4 grudnia 2014

MIESZKANIEC: Politycy oblali kolejny egzamin

To, co się stało z wyborami, nie przysparza nam chwały. Z różnych powodów. Dopiero po 6 dniach poznaliśmy pełne wyniki, co zdarza się, ale w krajach zacofanych technologicznie, rozległych terytorialnie, o dużym zaludnieniu. Padły ciężkie słowa o fałszerstwie wyborczym, przy czym warto zauważyć, iż niektórzy politycy z PiS, SLD i radykalnych ugrupowań wypowiadali je, zanim
jakiekolwiek wyniki ogłoszono, co tylko świadczy o ich wyjątkowo złej woli. Na PKW, w której zasiadają zasłużeni sędziowie, o wysokim autorytecie prawnym i moralnym, wylano kubły pomyj, choć to nie oni a Krajowe Biuro Wyborcze, zupełnie inna instytucja, zajmuje się i odpowiada za funkcjonowanie systemu informatycznego oraz organizację wyborów. PKW, której zadaniem jest
gwarantowanie uczciwości procedur, zawiniła z kolei tym, że zbyt długo zwlekała z decyzją o ręcznym liczeniu głosów. Można więc powiedzieć, że obie te instytucje – choć w różnym stopniu – nie zdały po części egzaminu. W daleko gorszym stylu, i to po raz kolejny nie zdali go jednak politycy, którzy przedkładając partyjne interesy nad rację stanu podjudzają społeczeństwo.
Gdyby zapytać na ulicy przechodniów, jaka jest główna cecha ustroju demokratycznego, większość zapewne odpowie, że wolne, uczciwe wybory. Zatem zakwestionowanie ich uczciwości bez twardych dowodów (mężowie zaufania nabrali wody w usta?) uderza w podstawy państwa i we wszystkich obywateli, w tym także polityków, którzy takie tezy głoszą, bo przecież wszyscy jesteśmy częścią demokracji. Kto i w jaki sposób miałby fałszować wybory – i to w 16-stu województwach naraz?!
Zamiast rzucać bezpodstawne oskarżenia trzeba wyjaśnić wątpliwości i wyciągnąć wnioski na przyszłość. Jeśli chodzi o awarię systemu informatycznego, wiadomo, że został zbyt późno wdrożony, opracowała go niezbyt doświadczona firma, a testy były niedostateczne. Od jego
poprawienia są specjaliści. Druga sprawa to wyjątkowo duża liczba głosów nieważnych w wyborach
do sejmików wojewódzkich. 4 i 8 lat temu było ich ok. 12% – też dużo, ale teraz aż 18%. Niech jednak każdy z Czytelników odpowie sobie na pytanie, ilu znał kandydatów do sejmiku Mazowsza. Ja w swoim obwodzie nie znałem nikogo na żadnej z list, chociaż jestem politykiem. Wyobrażam więc sobie, że wyborcy, którym nazwiska kandydatów nic nie mówiły, nie mając swoich preferencji partyjnych po prostu oddali czyste karty. W poprzednich wyborach wśród 12% głosów nieważnych
czystych kart było 3/4. Jak było teraz, nie możemy się dowiedzieć, ponieważ posłowie zlikwidowali przepis nakazujący komisjom rozdzielanie głosów nieważnych na puste i błędnie oddane. Uważam, że należy go przywrócić – zresztą on nadal obowiązuje w wyborach na wójtów, burmistrzów, prezydentów i rady gmin – ponieważ to istotne, czy ludzie świadomie nie głosują, bo nie znają kandydatów, albo żaden im nie odpowiada, czy też stawiają błędnie krzyżyki – przy kilku komitetach. Mówi się, że PSL skorzystało z faktu, że miało listę z numerem „1”. Uważam, że parę procent zyskało, ale np. 4 lata temu to SLD skorzystał na jedynce uzyskując 15% głosów. (Rok później, w wyborach parlamentarnych tylko 8%). Może więc, zamiast snuć spiskowe teorie, zmienić
wygląd kart do głosowania? Może powinna być tytułowa strona, na której wymienione są wszystkie komitety? A może w różnych obwodach powinna być różna kolejność? W jednym PSL ma „1”, w drugim PiS itd. żeby było sprawiedliwiej?
Pomysły mogą być różne, nie mogą jednak – pod hasłami walki o demokrację – podważać jej fundamentów. Propozycja PiS, by w nowej PKW zasiadali przedstawiciele partii politycznych oznaczałaby przeobrażenie tej instytucji w kolejny polityczny ring, na którym reguły walki nie zawsze są czyste. To dopiero byłby cyrk! Niektórzy politycy, zanim coś powiedzą, powinni napić się zimnej wody i policzyć do stu.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 20 listopada 2014

MIESZKANIEC: Ludzka twarz Senatu

O Senacie w mediach jak zwykle cicho. Szkoda, bo coraz mocniej angażuje się on w obronę praw człowieka i obywatela, warto więc, by zainteresowani mieli tego świadomość. Owoce przynosi coraz ściślejsza współpraca z Rzecznikiem Praw Obywatelskich, ale nie brakuje też własnych inicjatyw
ustawodawczych. Wiele spraw – czasami wydawałoby się drobnych, ale dla ludzi, których dotyczą, ważnych – jest w toku, poinformuję o nich, gdy projekty zostaną przyjęte i przesłane do Sejmu. Na razie o tym, co do tej pory udało się zrobić. Zaproponowaliśmy zmianę niektórych przepisów ustawy o rehabilitacji tak, by ułatwić osobom niepełnosprawnym, które osobiście wykonują działalność gospodarczą ubieganie się o refundację składek na ubezpieczenia społeczne. Obecnie nawet minimalne opóźnienie w ich opłaceniu uniemożliwia uzyskanie refundacji, co może doprowadzić nawet do bankructwa firmy. Chodzi też o umożliwienie umarzania, rozkładania na raty bądź odraczania zwrotu pomocy udzielonej w tej formie. Zaproponowaliśmy nowelizację Kodeksu karnego tak, by uniemożliwić właścicielom kamienic nękanie lokatorów w celu zmuszenia ich
do opuszczenia mieszkań. Obecnie zalewanie mieszkań, dewastowanie budynku, usuwanie drzwi i okien, odcinanie wody, ogrzewania i prądu, zamurowywanie wejścia itp. nie jest przestępstwem, bo nie dochodzi do przemocy bezpośredniej wobec osoby (lokatorzy mogą się bronić przed takimi praktykami tylko na drodze cywilnej). Senat wnosi, by przemoc pośrednia też podlegała karze.
Zaproponowaliśmy likwidację luki prawnej w ustawie o ochronie roszczeń pracowniczych w razie niewypłacalności pracodawcy. Powodowała ona, że pracownicy polskiego przedsiębiorcy, którego upadłość ogłosił najpierw sąd zagraniczny (bo tam był zarząd), a potem powtórnie krajowy, nie mogli skorzystać z wypłaty świadczeń z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. Wnieśliśmy projekt ustawy, która umożliwia rolnikom nieopodatkowaną i odformalizowaną produkcję i sprzedaż w niewielkim zakresie pieczywa, wędlin, dżemów, kompotów, serów itp. produktów. Wnieśliśmy projekt ustawy o petycjach. Prawo do nich uznaje się za jedno z najstarszych praw jednostki gwarantowanych w państwach demokratycznych. Jednak mimo, że zostało ono zapisane w naszej konstytucji, do niedawna było martwe, ponieważ nie określono procedur postępowania. Ustawa została w lipcu uchwalona i teraz władze publiczne nie mogą już petycji zignorować. Każda musi być rozpatrzona w określonym terminie, a obywatel, który ją złożył, musi zostać poinformowany, w jaki sposób została załatwiona. Zaproponowaliśmy zmianę ustawy o ochronie przyrody tak, by odpowiedzialność Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez niektóre
gatunki zwierząt nie była zależna od rodzaju majątku, w którym do nich doszło. Obecnie odpowiedzialność ta ogranicza się w przypadku szkód wyrządzonych przez bobry do gospodarstw rolnych, leśnych i rybackich, nie obejmując działek rekreacyjnych i domów nad rzekami
(Trybunał Konstytucyjny to zakwestionował), a np. w przypadku szkód wyrządzonych przez niedźwiedzie – do pasiek, zwierząt gospodarskich i upraw rolnych. Zaproponowaliśmy nowelizację ustawy o rencie socjalnej tak, by prawo do niej było uniezależnione od przebywania na terenie Polski. Wystarczy posiadanie w Polsce miejsca zamieszkania. Wnieśliśmy projekt ustawy o zmianie ustawy o komornikach sądowych i egzekucji. Chodzi o to, by dłużnik nie ponosił kosztów postępowania egzekucyjnego, które przeciw niemu nie powinno być prowadzone i zostało umorzone.
TK uznał obowiązujący przepis za niezgodny z zasadą przyzwoitej legislacji, co wydaje się oczywiste. To tylko niektóre z senackich projektów. Mam nadzieję, że Sejm nie będzie zwlekał z ich rozpatrzeniem i praca Izby Wyższej nie pójdzie na marne. Niestety, na razie większość utknęła w sejmowych komisjach.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

środa, 12 listopada 2014

MIESZKANIEC: Wybory – Wielogłowy na prezydenta!

Wybory za kilka dni. Na kogo tu zagłosować? Tego oczywiście nie powiem, bo choć mam swoje preferencje, nie wypada mi uprawiać propagandy wyborczej. Chętnie jednak (i lekko żartobliwie) podsumuję kampanię wyborczą (bez nazwisk, a używane przeze mnie w dalszej części słowo „kandydat” może oznaczać zarówno mężczyznę, jak i kobietę). Widać, że kandydaci na prezydenta Warszawy odrobili lekcje z PR i nieobca jest im sztuka uwodzenia wyborców. Jeden nawet obiecuje, że jak wygra, to na stanowisku prezydenta będzie się zachowywał jak na pierwszej randce – cokolwiek miałoby to znaczyć, drugi, że będzie słuchał warszawiaków jak cesarz Franciszek Józef – dwa razy w miesiącu od rana do wieczora będzie przyjmował interesantów. Wszyscy dużą wagę przywiązują do komunikacji. Jeden obiecuje, że będzie darmowa, licząc na to, że ściągnie w ten sposób do Warszawy podatników, którzy tu pracują i mieszkają, ale płacą podatki gdzie indziej
(sam też tak robi). Ale czy oni wszyscy na pewno jeżdżą tramwajami i autobusami? Drugi zapowiada, że będziemy jeździć komunikacją miejską częściej i szybciej, i chce wyznaczyć w tym celu buspasy wszędzie, gdzie się da, budować wielopoziomowe skrzyżowania, kolejkę naziemną na ul. Pułaskiej – szynową, chociaż gondolowa też nie jest nierealna. Na pytanie, jak ma się zmieścić ruch szynowy przy ulicy, gdzie jest kilka wiaduktów, odpowiada rozbrajająco, że nie jest inżynierem. „Rzucam pomysł, nie gotowe rozwiązanie”. Kiedyś mówiono: „Ja rzucam myśl, a wy go łapcie”. Trzeci chce wpuścić na buspasy także motocykle, skutery i samochody, które wożą trzech i więcej pasażerów, (jak to wyegzekwować, nie mówi) oraz zapowiada uproszczenie przebiegu linii tramwajowych. Miałyby jeździć tylko ze wschodu na zachód albo z północy na południe, bo podobno tak będzie taniej (i pewnie wreszcie byłby jakiś porządek!). Wszystko ma być tańsze niż teraz. Jest kandydat, który obiecuje warszawiakom złotówkę za godzinę parkowania (dziś 3 zł i są kłopoty ze znalezieniem wolnego miejsca) i wielopoziomowe parkingi. Jest taki, który zapowiada rozszerzenie Karty Warszawiaka na punkty usługowe, spożywcze i gastronomiczne prowadzone przez warszawiaków dla warszawiaków oraz wprowadzenie do obiegu złotego warszawskiego, w którym ceny – w lokalnych sklepach i firmach – byłyby niższe niż w złotych polskich. Jeszcze inny obiecuje bezpłatne miejsca w żłobkach i przedszkolach dla wszystkich dzieci. Ma nie być bezdomnych. Jeden kandydat obiecuje zbudować 5 tys. mieszkań komunalnych w 4 lata. Inny – pomoc osobom, które spłacają kredyt mieszkaniowy. Jeszcze inny – uwłaszczenie lokatorów mieszkań komunalnych
za 10% ich wartości. Ma nie być eksmisji na bruk. Wśród obietnic kandydatów jest też uwłaszczenie działkowców, legalizacja wszystkich altan działkowych, zamiana (uchwałą) wieczystego użytkowania na prawdziwą własność, likwidacja straży miejskiej i powołanie na jej miejsce straży obywatelskiej, wydłużenie czasu pracy urzędów (byłyby czynne w godz. 7-19), zmniejszenie liczby urzędników, budowanie metra szybciej i taniej niż dzieje się to obecnie, zlikwidowanie służbowych samochodów i przerzucenie się na rowery i komunikację miejską, wydzielenie stref wolnych od zakazu spożycia piwa, np. na Polu Mokotowskim, nad Wisłą. Wszyscy kandydaci obiecują, że będą się kierować opiniami mieszkańców, rozwiążą problem dekretu Bieruta. Ma być mniej podatków, a inwestycje drogowe nie będą utrudniały ludziom życia. Kiedy się to wszystko czyta, na sercu robi się błogo. Okazuje się, że w Warszawie nie ma rzeczy niemożliwych do wykonania. Gdyby tak można było posadzić na fotelu prezydenta wszystkich kandydatów jednocześnie, prezydenta wielogłowego
(albo Wielogłowego)? Mielibyśmy w stolicy istny raj. Pomarzyć dobra rzecz, ale musimy niestety zejść na ziemię i zagłosować na tego z kandydatów – i to jest moja jedyna rada – którego znamy i który daje rzetelną gwarancję, że zrobi to, co obiecuje, nawet jeśli obiecuje mniej niż inni. Serdecznie
zachęcam do tego Prażan.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 23 października 2014

MIESZKANIEC: Co trapi Europejczyka

Niedawno wróciłem ze Strasburga, z posiedzenia Rady Europy. Dla przypomnienia: Rada Europy, to nie Unia Europejska. Jej członkami jest 47 państw europejskich (Wasz senator reprezentuje tam polski Senat), a zadaniem ochrona praw człowieka i obywatela oraz upowszechnianie standardów demokratycznych w państwach członkowskich, czyli praktycznie w całej Europie. Słynny Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu to właśnie organ Rady Europy. W Polsce o Trybunale wiedzą oczywiście wszyscy – bo tam można się poskarżyć. Pytanie, co jeszcze wiemy o Europie i jej problemach? Myślę, że niewiele. Żyjemy tu sobie dyskutując z ożywieniem o aferze podsłuchowej, o zegarku pana ministra, o tym, kto z kim się łączy lub dzieli, o kretyńskich wypowiedziach pana Korwina-Mikke i mamy pretensje do Europy, że nie zawsze rozumie naszą „specyfikę” i nasze potrzeby. Uważamy się za Europejczyków, ale czy interesujemy się problemami Europy, czy próbujemy pomóc w ich rozwiązywaniu? Czasami mam wrażenie, że Ludwik Jerzy Kern, pisząc: „Bo między Bugiem a Nysom to najważniejsze my som” – miał sporo racji. Pozwólcie zatem, drodzy Czytelnicy, że od czasu do czasu przywiozę ze Strasburga nie tylko alzackie wino i sery, ale także garść informacji o tym, co trapi naszych braci Europejczyków, żyjących na zachód od Nysy.
Na ostatnim posiedzeniu jednym z tematów był problem nielegalnej imigracji z Afryki do Włoch. Mniej więcej od 2011r. do Włoch, m.in. na słynną wyspę Lampedusa, zaczęły docierać łodzie i pontony, wypełnione po brzegi mieszkańcami Afryki. Wszyscy zgłaszali chęć otrzymania azylu, argumentując, że są ofiarami prześladowań i grozi im śmierć. Humanitarne prawo europejskie nakazuje takie wnioski rozpatrzyć. Włosi lokowali ich zatem w obozach dla azylantów i w ciągu 30 miesięcy badali, czy i którzy imigranci zasługują na azyl. Bomba wybuchła, gdy ludzie dryfujący na jednej z łodzi, po kolei poumierali z braku wody i jedzenia, mimo, że koło nich przepływały różne statki. Żaden nie udzielił pomocy. Fala oburzenia przeszła przez Europę. Na tej fali rząd włoski uruchomił program Mare Nostrum, polegający na ciągłym patrolowaniu morza przez kilka statków i helikopterów. Program okazał się skuteczny, uratowano wielu uciekinierów. Włochy zostały pochwalone. I wtedy zaczął się problem. Obecność ratowników na morskich wodach sprawiła, że bardzo ryzykowna do tej pory przeprawa stała się względnie bezpieczna, co znacznie zwiększyło liczbę kandydatów do azylu. Na wybrzeżu afrykańskim, zwłaszcza w ogarniętej wojną Libii, powstał cały, niezwykle dochodowy system szmuglowania ludzi do Włoch. Często wsadza ich się do łodzi (wcześniej pobrawszy sutą opłatę) i wręcza komórkę z wgranym numerem włoskiej straży morskiej. W rezultacie liczba nielegalnych imigrantów wzrosła z kilku do kilkudziesięciu tysięcy rocznie (w tym roku sięgnie 100 tysięcy!), z których tylko nieliczni zasługują na azyl. Włosi nie są w stanie zapewnić im godziwych warunków, wielu ucieka z obozów i przedziera się do innych krajów unijnych. To dla Europy potężny problem. Nie można nie ratować uciekinierów, bo to nieludzkie, nie można jednak także tolerować tak ogromnej nielegalnej imigracji. Czy jest z tego wyjście? Tak, raport, który na posiedzeniu Rady Europy przyjęliśmy proponuje, aby Unia wyłożyła pieniądze na wzmocnienie straży przybrzeżnej Libii, Tunezji i Maroka, a jednocześnie sfinansowała organizację obozów azylanckich na terenie tych krajów aby tam rozstrzygać, komu należy się azyl. Trochę to będzie kosztować,ale na pewno mniej, niż niekontrolowana imigracja. Teraz raport trafi do Parlamentu Europejskiego – oby przeczytano go z uwagą i podjęto właściwe decyzje.

czwartek, 9 października 2014

MIESZKANIEC: Na problemy - warsztaty

Za PRL krążyła anegdota, że gdy w państwie coś szwankuje, to władza powołuje wysoką komisję. Dzisiaj mamy inne czasy, ale coś z tamtych praktyk pozostało. Tyle, że rolę komisji pełnią warsztaty, w których każdy może uczestniczyć, zgłaszać swoje uwagi i pomysły rozwiązania problemu.
W wielu takich warsztatach na Pradze i Targówku brałem udział i mam mieszane uczucia. Owszem, sprawdzają się, gdy chodzi o przygotowanie budżetu partycypacyjnego, o to, jak zagospodarować osiedle, czy fragment dzielnicy, rzeczywiście bowiem padają wtedy ze strony mieszkańców różne ciekawe propozycje, pojawiają się nowe pomysły i władze mogą wspólnie z obywatelami, w toku kolejnych spotkań, coś sensownego wypracować. Są jednak sprawy, których nie da się tą drogą załatwić. Traci się tylko czas i pieniądze. Jedną z dziedzin, która niewątpliwie na Pradze Północ szwankuje jest edukacja. Świadczą o tym przede wszystkim najgorsze w praskich szkołach na tle innych dzielnic wyniki egzaminów zewnętrznych, a także inne wskaźniki, w tym niska frekwencja uczniów, brak zajęć dodatkowych w szkołach. Niezadowoleni rodzice posyłają dzieci do szkół na lewym brzegu Wisły. Władze dzielnicy uznały więc edukację za obszar, którym należy się szczególnie zająć i wspólnie z mieszkańcami postanowiły opracować strategię w tej dziedzinie.
Warsztaty na ten temat, w których uczestniczyłem, (jedne z wielu zaplanowanych) zgromadziły głównie nauczycieli i kierowników szkół i przedszkoli. Przyszli z obowiązku (niektórzy sądzili, że to jakieś kolejne szkolenie), ale z wypowiedzi wynikało, że nie bardzo widzą sens tego spotkania. Doszło nawet do małego buntu, kiedy panie z Centrum Komunikacji Społecznej poprosiły o podzielenie się na grupy, z których jedna miała zastanawiać się nad wizją dobrej jakości szkoły, a druga – dobrej jakości przedszkola. Siódmy raz mam opracowywać strategię dla Pragi Północ. A co z poprzednimi? – padło m.in. pytanie. Nauczyciele tłumaczyli, że tu nie chodzi o szkołę, lecz o uczniów. Na Pradze Północ panują najtrudniejsze w Warszawie warunki społeczne i socjalne. Dzieci często przychodzą do szkoły głodne i problemem jest, żeby je nakarmić, a nie czegoś nauczyć. To nie szkoły są byle jakie i powinny się poprawić. Wyniki egzaminów nie oddają rzeczywistości szkolnej. W każdej klasie są bowiem dzieci, które się świetnie rozwijają, wspierane przez domy, rodziców, ale także takie, które znacząco obniżają poziom. Z jednej strony nie wynoszą z domu motywacji do nauki, z drugiej często nie mają nawet gdzie odrabiać lekcji. Zwracano uwagę na to, że środki, które miasto daje na szkoły są bardzo małe. Nie ma pieniędzy na zajęcia dodatkowe i wyrównawcze, na wyposażenie, na remonty budynków. Nie jesteśmy grupą bezradnych dyrektorów, którym trzeba podpowiadać jak powinni pracować. To wszystko, co można było zrobić bez pieniędzy zostało zrobione 2-3 lata temu – mówiono. Czy to są to jakieś odkrywcze sformułowania, czy Urząd Miasta nie wie, na czym polega problem i musi zamawiać diagnozę sytuacji, robić specjalne badania? Myślę, że wie o tym także Ministerstwo Edukacji Narodowej. Uważam, że potrzebna jest strategia edukacyjna nie dla Pragi Północ, lecz dla Warszawy. Dzieci z Pragi nie dlatego osiągają gorsze wyniki w edukacji, że są głupsze, czy też mają gorszych nauczycieli, ale ze względu na warunki domowe, materialne i brak tradycji edukacyjnych. Już na starcie są więc na gorszej pozycji niż dzieci
z „lepszych” dzielnic. W dodatku także tutejsze szkoły są często niedoinwestowanie, gorzej wyposażone, brakuje boisk, hal sportowych. Młodzi ludzie nie mają gdzie rozwijać swoich zainteresowań ani spędzać pożytecznie wolnego czasu. Potrzebna jest więc strategia, która da więcej środków praskiej oświacie i umożliwi wyrównanie poziomów. Powinien ją opracować Urząd Miasta z Urzędem Dzielnicy, a nie wynajęta fundacja wspólnie z mieszkańcami w ramach warsztatów, bo to tylko strata czasu i pieniędzy.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 2 października 2014

ECHO TARGÓWKA: Wszyscy jesteśmy "Innymi". Poprawność polityczna to nie jest neocenzura

Z badań wynika, że Polaków cechuje wysoki poziom wrogości wobec mniejszości. Co i raz spotykamy się z przykładami homofobii, rośnie islamofobia i rasizm, utrzymuje się seksizm i antysemityzm, coraz częściej dochodzi do aktów przemocy wobec nielicznych u nas Romów, uchodźców, Afrykańczyków.
Wziąłem udział w debacie na ten temat zorganizowanej przez Fundację im. Stefana Batorego. Paneliści reprezentujący różne grupy mniejszości, zostali zapytani o to, jakie są źródła dyskryminacji "Innych", jakie działania mogą osłabiać homofobię, rasizm, islamofobię, niechęć do imigrantów, ludzi biednych czy bezdomnych, co mogą zrobić obywatele, żeby przeciwstawić się aktom nienawiści, jaka jest rola mediów. Główny i najważniejszy wniosek z debaty był taki, że tolerancji trzeba się uczyć od małego. Podstawową sprawą jest więc edukacja. Najpierw przedszkolna, potem szkolna, która pokaże, że ludzie są różni i są na świecie miejsca, w których to my bylibyśmy ci "Inni", co nie znaczy gorsi, gdyby nas tam przeniesiono. A co z tymi, którzy już nauczyli się nietolerancji i nienawiści? Tymi, dla których Romowie to wyłącznie obiboki i złodzieje, muzułmanie - terroryści, a geje i lesbijki - dewianci zagrażający zdrowemu społeczeństwu? Tu jest niestety gorzej, ponieważ ta nauka wciąż trwa. Do upowszechniania i podsycania wrogich postaw przyczyniają się media, zwłaszcza elektroniczne, które prześcigają się w poszukiwaniu sensacji. Jednostkowe fakty, np. to, że pewien mężczyzna w Hiszpanii domagał się, by w szkole, do której uczęszczają jego dzieci, nie podawano wieprzowiny, są generalizowane. Budowana jest atmosfera zagrożenia (muzułmanie zabronią nam jeść wieprzowiny), która przenosi się na ulice. Jakiś obcokrajowiec zostaje zelżony i pobity. Inni są prześladowani z powodu zamachu w Bostonie. Na prywatne media nie ma rady, ale publiczne mogłyby postawić tamę tym zjawiskom, pod warunkiem, że dochody z reklam nie będą, jak jest teraz, głównym źródłem ich finansowania. Dopóki to się nie zmieni, trudno oczekiwać, by nadawały poważne programy popularnonaukowe czy filmy dokumentalne, z których można by się dowiedzieć czegoś więcej o świecie niż plotek o artystach, sportowcach itp. Oddzielnym problemem jest Internet, gdzie mowa nienawiści szczególnie się pleni i niektórym ludziom puszczają wszelkie hamulce, ale tu można sprawić, by nie była ona bezkarna. Udaje się to w Białymstoku. Tamtejszy Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych regularnie składa doniesienia do prokuratury na osoby, które dają w sieci wyraz swojej wrogości i uprzedzeniom, dzięki czemu o 70% ograniczono w lokalnych mediach i Internecie mowę nienawiści. Działacze tej organizacji usuwają też znaki nienawiści z murów i współpracują ze szkołami. Pozostaje jeszcze Kościół. Wielu duszpasterzy podobnie jak dziennikarze, nakręca spiralę nienawiści, ale tu nic nie poradzimy. Można tylko mieć nadzieję, że Kościół sam się z tym problemem upora, choć na razie ci księża, którzy z tym zjawiskiem walczą, nie mają w Kościele lekko. Jest takie pojęcie, w Polsce często wyśmiewane, poprawności politycznej. To nie jest neocenzura, czy nowomowa, jak głoszą piewcy mowy nienawiści. To po prostu kwestia grzeczności. Tak jak uczymy się zachowania przy stole, tego, że mięso je się nożem i widelcem, a nie palcami, chociaż tak może byłoby wygodniej, tak też nie możemy obrażać innych ludzi, wyrażać się o nich z pogardą, dlatego, że są "Inni". W Stanach Zjednoczonych udało się wprowadzić takie zasady do życia publicznego i ludzie, którzy ich nie przestrzegają są wykluczani z towarzystwa, nie występują w mediach. U nas - przeciwnie. Są dla mediów łakomym kąskiem. Podsumowując: nie jesteśmy, niestety, tak tolerancyjni i uprzejmi wobec "Innych" (i siebie samych!), jak chętnie o sobie mówimy. Dobrze więc, że są ludzie i organizacje, które nam to uświadamiają. Chorobę łatwiej wyleczyć, gdy pacjent rozumie jej naturę. 
 
Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.tutargowek.pl

czwartek, 11 września 2014

MIESZKANIEC: Nieletnim alkohol(u) (nie)sprzedajemy

Sklep. Dziewczyna, na oko 17-stolatka, prosi o „Królewskie”. Sprzedawca stawia je przed nią bez mrugnięcia okiem. Za jakiś czas chłopak w podobnym wieku kupuje „Lecha”. Tym razem ktoś z dorosłych interweniuje, nalega na sprawdzenie dokumentów. Sprzedawca wzrusza ramionami, a gdy interweniujący się upiera, kłamie, że zna tego klienta i wie, że jest on pełnoletni. Chłopak przytakuje. Inni nie reagują. Sytuacja została zainscenizowana przez pracowników firmy „Mirabo”, która przeprowadziła w br. badania sprzedaży alkoholu nieletnim w sklepach, barach i restauracjach na terenie Pragi Północ na zlecenie Urzędu Dzielnicy. Do każdej z 50 losowo wybranych placówek została wysłana kolejno dwójka młodo wyglądających (ale faktycznie pełnoletnich) audytorów z zadaniem zakupienia piwa oraz „dorosły”, który miał zwrócić uwagę sprzedawcy, gdy ten bez sprawdzenia dowodu osobistego podawał im piwo. Było to już trzecie badanie. Poprzednie zostały przeprowadzone w 2010 i 2013 roku. Wyniki są bulwersujące. Na 100 prób zakupu (po dwie w każdym badanym punkcie) tylko w 49 przypadkach sprzedawca odmówił sprzedaży żądając z własnej inicjatywy okazania dowodu osobistego. W 33 przypadkach (na 51) skuteczna okazała się interwencja „dorosłego”. Nie znaczy to jednak, że w połowie badanych sklepów i lokali sprzedawcy
łamali przepisy ustawy. Było znacznie gorzej! Spośród 50 placówek jedynie w 14 (28%) sprzedawcy konsekwentnie prosili oboje „młodych audytorów” o dowód osobisty. W 2/3 sklepów (65%) oraz
w każdym(!) z 10 badanych lokali gastronomicznych przynajmniej jedna próba zakupu zakończyła się pomyślnie!!! I nie może być żadnym pocieszeniem, iż wynik ten jest lepszy niż w ubiegłym roku, kiedy to młodym ludziom aż w 79% przypadków udało się kupić piwo. Można mówić wyłącznie o skali kompromitacji, a nie o sukcesie. A już informacja, że w porównaniu z 2010 r. 3,5-krotnie wzrósł odsetek placówek wyróżnionych certyfikatem „Odpowiedzialny sklep” za to, że sprzedawcy sami z siebie poprosili oboje młodych audytorów o okazanie dowodu osobistego zakrawa na kpinę. Wzrósł on bowiem z 10% do 35%. Za ile lat dojdziemy do 100% - łatwo obliczyć. Okazuje się jednak, że władze są wobec problemu bezradne. Sklepom, w których nieletni mogą kupić alkohol, powinny być bezwzględnie odbierane koncesje na jego sprzedaż, a prowadzącym je przedsiębiorcom oraz sprzedawcom należą się wysokie grzywny. Mówi o tym Ustawa o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi. Tyle że podobno wyniki badań nie daję podstaw do wyciągnięcia sankcji, ponieważ młodzi audytorzy, którym sprzedano piwo, byli faktycznie pełnoletni. Po co zatem prowadzi się te badania? Otóż urzędnicy twierdzą, że chodzi o „wyrobienie” u sprzedawców nawyku sprawdzania dowodu osobistego. No to pogratulować pomysłu i jego rezultatów. Powiadomienie urzędu o sprzedaży alkoholu nieletniemu w konkretnym sklepie też jest mało skuteczne. Trzeba taki fakt udowodnić. Są korowody ze świadkami. Sprzedawca ma prawo odwołania się… Urząd dzielnicy prowadził dwa takie postępowania. Jedno zainicjowane przez policję, która złapała pijącą młodzież na ulicy. Ale…okazało się, że w sklepie, który wskazali, nie było takiej marki piwa i postępowanie umorzono. Drugie chyba jeszcze się toczy. Wydaje się, że w tej sytuacji władze - dzielnicy i miasta, bo nie tylko na Pradze Północ jest z tym problem, powinny zastanowić się nad zmianą prawa w tym zakresie. Stosowanie różnych, nawet nie pół a ćwierć środków, jak pouczanie sprzedawców, jak mają się zachować (podobno ci młodsi wiekiem i stażem mają opory przed żądaniem dokumentów, zwłaszcza od dziewczyn) apele do odpowiedzialności, wyróżnianie certyfikatami i upublicznianie adresów sklepów, gdzie alkoholu nieletnim faktycznie się nie sprzedaje (chyba po to, by zainteresowani omijali je szerokim łukiem) do niczego dobrego nie doprowadzi.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 7 sierpnia 2014

MIESZKANIEC: Polacy to nie zombie. Tak jest!

Upał. Ludzie szukają ochłody i ani im w głowie czytać poważne teksty. Dzisiejszy felieton wychodzi temu zapotrzebowaniu naprzeciw. Ku uciesze jednych i zniesmaczeniu innych, język i styl debat parlamentarnych twórczo się rozwija. Najbardziej inspirują posłów wnioski o odwołanie ministrów i rządu, a trochę ich mieliśmy ostatnio.
Zaczęło się od debaty nad wotum zaufania dla rządu, podczas której posłowie zadawali premierowi pytania. Regulamin nie przewiduje w tym przypadku dyskusji, ale do pewnego stopnia zastępowały ją głosy z sali. Witold Klepacz: „Czy nie jest pora zastosować się do wezwania: Kończ waść, dalszego wstydu oszczędź.” Głos z sali: „ Ale to było w innym kontekście.” Andrzej Romanek: „Pan się przyznaje do tego, że pan niestety jest politycznym palantem.” Marek Poznański: „Panie Premierze! Mistrzu rozmydlania…”. Marek Balt: Czy domena rządu zmieni nazwę na hołota. pl? Czy casting na ministrów rządu prowadził pan wśród kandydatów do programu „Ekipa z Warszawy”? J. Rutnicki: „Ale bystry jesteś.” Dariusz Joński: „Czy pan premier wystąpi z inicjatywą ustawodawczą w celu objęcia uczniów szkół gastronomicznych i kandydatów do pracy w gastronomii obowiązkowym szkoleniem z zakresu informacji niejawnych?” J. Rutnicki: „Ale błysk intelektu.”
Krzysztof Szczerski aż pogubił się w wyszukanych metaforach. O parlamencie powiedział, że jest „wielkim, betonowym sarkofagiem, w którym siedzą zamknięci posłowie koalicji i blokują zmiany, których oczekują obywatele”. Natomiast o Polakach, że nie są ptakami z filmu Hitchcocka, nie są też wampirami ani zombie, przed którymi posłowie muszą się zamykać, zabijać drzwi deskami, zatrzaskiwać okiennice. (Okiennice i drzwi w betonowym sarkofagu?) Krystynie Pawłowicz chyba się jednak podobało, bo powtarzała jak katarynka: „Tak jest”.
Wyobraźnia posła Szczerskiego eksplodowała, gdy po krytyce rządu przeszedł do prezentacji zalet kandydata PiS na premiera, prof. Piotra Glińskiego. To „jak haust świeżego powietrza, jak otwarcie okna w dusznym pokoju, jak wpuszczenie światła w mroczne gabinety”. (Głos z sali: „Popłacz się”). Nawet prezesowi Kaczyńskiemu nie udało się wznieść na takie wyżyny. Jego „deszcze, deszczyki”, które „bez przerwy padają, to jest, można powiedzieć, taki swego rodzaju sos albo inaczej mówiąc, taka pogoda, którą tworzy ten rząd”, a „w pewnym momencie doszło do oberwania chmury” – przyjęto z mieszanymi uczuciami. Sorry, taki mamy klimat.
Niezawodny Stefan Niesiołowski przerywał prezesowi okrzykami: „Bezczelny jesteś; Kłamstwo!” Nie wytrzymał też Jan Vincent-Rostowski: „Coś się pomyliło, czas na emeryturę.” Gdy posłowie PiS na stojąco oklaskiwali swojego lidera, pos. Niesiołowski zawołał: „Na kolana, Błaszczak, uklęknij!”. Oczywiście, posłowie PiS nie mogli pozostać dłużni i wystąpienie premiera przerywały z kolei okrzyki K. Pawłowicz: „Jaka hańba, chłopie?; Ch..., d... i kamieni kupa” – (powtórzone 5-krotnie); I jeszcze: „Brazylijska gadka.” (To nowość – zawsze było „austriackie gadanie”, ale widać mundial zrobił swoje.)
Ostatnie słowo należało do prezesa Kaczyńskiego, który zabrał głos w trybie sprostowania: „Pan premier nakłamał tak, że po prostu słońcu wstyd świecić”.
Wesoło było też podczas debaty nad wotum nieufności dla ministra spraw wewnętrznych. Marszałek do Bartłomieja Sienkiewicza: „Bardzo proszę, panie ministrze.” Głos z sali: „A pan prezes wychodzi.” Stefan Niesiołowski: „Alergia czy co?” Przemawia minister, głosy z sali: „Bezczelność przechodzi ludzkie pojęcie; To jest na taśmie”. Anna Paluch: „Totalny rozkład”. Przemawia Adam Hofman: „Wy, panie posłanki...” Teresa Piotrowska: „Co to znaczy „wy”? Może trochę kultury.” Anna Paluch: „Cicho tam.”
Przejrzałem stenogramy z posiedzeń Senatu i, niestety, nie jest dobrze. Dyskusje są merytoryczne, nikt nikomu nie przerywa i nikt nikogo nie obraża. Chyba mają rację ci, co chcą Senat zlikwidować. No pewnie, po co nam tylu nudziarzy. 

 Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 24 lipca 2014

MIESZKANIEC: Kulawa demokracja. Z teki RPO (1)

W poprzednim felietonie („Po co nam Senat?”) zastanawiałem się nad stanem demokracji w Polsce pisząc o roli, jaką odgrywa w niej Trybunał Konstytucyjny. Równie ważny jest Rzecznik Praw Obywatelskich. Demokracja, która nie szanuje praw człowieka i obywatela jest bowiem zagrożona, skazana na ataki sił radykalnych i neofaszystowskich. Co roku Senat wysłuchuje sprawozdania Rzecznika o działalności jego urzędu. Obszerną informację na ten temat (600 stron) Rzecznik składa
też na piśmie i zamieszcza w Internecie. Niestety, niewiele osób ją czyta, a jest ona – nie waham się użyć tego słowa, choć inni go stale nadużywają – porażająca. Nie żadne podsłuchane, prywatne rozmowy polityków, którymi od tygodni ekscytują się dziennikarze, lecz właśnie sprawozdanie RPO. Pokazuje ono dobitnie, dlaczego Polacy są niezadowoleni z demokracji i skąd wśród nas aż tylu frustratów.
W 2013 r. do RPO wpłynęło 70 tys. skarg, o 22% więcej niż rok wcześniej. Prawie w co trzecim przypadku pokrzywdzonym udaje się pomóc, co stanowi wysoki wskaźnik, ponieważ RPO załatwia sprawy najtrudniejsze, takie, w których wykorzystano już wszystkie instancje. Ale to co może być dumą dla Rzecznika, jest – powinno być – wstydem dla państwa i wymiaru sprawiedliwości.
Zdaniem RPO, prof. Ireny Lipowicz, rosnąca liczba skarg związana jest m.in. z brakiem w Polsce systemu bezpłatnej pomocy prawnej, z czego musimy się tłumaczyć przed innymi państwami unijnymi, które taki system już dawno wprowadziły. Brak tej pomocy skutkuje np. tym, że w niektórych schroniskach dla bezdomnych kobiet 99% pensjonariuszek to ofiary przemocy domowej, które uciekły od swoich oprawców. Nie znają jednak prawa, które mówi, że to one powinny nadal przebywać w swoich mieszkaniach, natomiast opuścić powinni je ich prześladowcy. Jednak nawet jak je znają, nie mają go jak dochodzić. Miarą sukcesów RPO jest także odsetek wygranych skarg kasacyjnych od prawomocnych orzeczeń sądów (80-90%). Nie wszystkie prośby o kasację, których liczba lawinowo narasta, można jednak uwzględnić. Zdarzają się bowiem nieuczciwi adwokaci i radcy prawni, którzy chcąc się pozbyć klienta nie mającego najmniejszych szans na kasację, zapewniają go, że RPO na pewno sprawę podejmie i na pewno wygra. Jakiego honorarium za tę „pewność” żądają – to już tajemnica zawodowa. Za to wnioski do RPO są bezpłatne. By ukrócić te praktyki RPO nawiązał współpracę z samorządami adwokackim i radcowskim. Oby okazała się owocna. Takie przypadki, nawet jeśli byłyby jednostkowe (a nie są) poważnie nadszarpują zaufanie do prawa. A dochodzi do tego jeszcze poczucie bezsilności wobec sposobu, w jaki czasem zachowuje się sędzia wobec strony na sali sądowej, który – jak to określiła prof. Lipowicz – ma pewność,
że będzie zaprotokołowane tylko to, co on każe zaprotokołować. W rezultacie niemożliwe jest wyjaśnienie zarzutów, które się potem pojawiają w skargach kasacyjnych, a nagrywaniu rozpraw sędziowie się sprzeciwiają. Oprócz reagowania na skargi, w szczególnie jaskrawych przypadkach
RPO z własnej inicjatywy kieruje do ministrów, premiera, prezydenta, marszałka Sejmu wnioski o zmianę złego prawa. Niestety, często pozostają one bez echa. Oporni na interwencje RPO są zwłaszcza ministrowie, którzy latami (rekord to 10 lat!) zwlekają z wydaniem aktów wykonawczych do ustaw. Faktycznie więc te ustawy są martwe. Dwa lata temu zaproponowałem, by Senat stał się „prawą ręką” RPO podejmując inicjatywy ustawodawcze w sprawach ważnych dla Rzecznika
z punktu widzenia praw człowieka i wolności obywatelskich. Rok temu podczas debaty powróciłem do tej sprawy. Wreszcie „słowo stało się ciałem” i doszło do zapoczątkowania takiej współpracy. O jej efektach będę Państwa systematycznie informował.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 3 lipca 2014

MIESZKANIEC: Po co nam Senat?

Po co nam Senat?
Często się mówi, że demokracja jest w Polsce niedostateczna. Są jednak też opinie przeciwne. Niektórzy nawet twierdzą, że jesteśmy pod tym względem w światowej czołówce. Czy i jak
można zmierzyć poziom demokracji? Podstawową miarą są wolne wybory oraz funkcjonowanie instytucji, które kontrolują proces stanowienia prawa. W Polsce do takich instytucji należy m.in. Rzecznik Praw Obywatelskich, Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy oraz inne sądy. Czy i na ile są one skuteczne? Czy ich orzeczenia i zalecenia są wcielane w życie, czy też lekceważone?
Można znaleźć przykłady na „tak” i na „nie”, ale narzekania na jakość uchwalanego prawa są powszechne i, niestety, na ogół uzasadnione. Często jest ono mętne, niechlujne, wewnętrznie sprzeczne. Chciałoby się jednak wiedzieć, czy dzisiaj ustawy są pisane lepiej, czy gorzej niż np. 10 lat temu. Nie wymyślono jeszcze programu, badającego stopień mętności czy niechlujstwa danej ustawy. Jest jednak pewne kryterium ocenne, a uzyskujemy je dzięki corocznym informacjom o funkcjonowaniu Trybunału Konstytucyjnego, które Senatowi przedstawia Prezes Trybunału. Przejrzałem te dokumenty od 1999 r. i porównałem liczbę przepisów uznanych przez Trybunał za niezgodne z konstytucją. Okazało się, że w pierwszej połowie tego okresu, czyli w latach 1999-2005, Trybunał przeciętnie w roku kwestionował 70 przepisów, natomiast w drugiej połowie (2006-2012) – 48 przepisów, przy czym w samym 2012 r. – 39 przepisów. Jest więc niewątpliwa poprawa, choć uczciwie trzeba przyznać, że taka liczba praw niezgodnych z konstytucją, to zdecydowanie za dużo.
Ale to nie wszystko. Gdy Trybunał wytyka błędy, rząd i parlament powinny je poprawić, inaczej bałagan w prawodawstwie narasta. Informacje Trybunału zawierają ciekawe dane na ten temat.
Otóż w 2012 r. na nowelizację czekało 50 przepisów, niektóre od kilku lat. To z pewnością wskaźnik zbyt wysoki, ale w 2009 r. takich niepoprawionych przepisów było aż 80! Ktoś więc przez te trzy lata solidnie popracował. A kto? Może Sejm? Nie, proszę państwa, Sejm ma na głowie sprawy ważniejsze, niż zgodność prawa z konstytucją – z zapałem zajmuje się np. podsłuchami. Całą tę robotę wykonał Senat, ale pracą Senatu media się nie zajmują, bo w tej izbie nikt nie wnosi na mównicę słoika z karaluchem, zwanym pluskwą, ani nie ciska obelg na przeciwnika politycznego. Senatorom wystarczy więc satysfakcja ze słów Prezesa Trybunału (cytuję):
„Działalność Senatu to kontynuacja efektywnego i prokonstytucyjnego spojrzenia na wykonywanie orzeczeń….. Podejmując działania Senat miał na względzie pozycję Trybunału…..Projekty wnoszone przez Senat harmonijnie dopełniały orzeczenia Trybunału i uwzględniały – co zasługuje na aprobatę – uwagi oraz sugestie Trybunału….. Takie współdziałanie zasługuje na aprobatę….Senat reagował na sygnały dotyczące ujawniających się problemów…”. Oto i odpowiedź na postawione w tytule pytanie. Senat nieustannie poprawia błędy i mankamenty prawa, uchwalanego przez Sejm. Wypełnia także inne funkcje, ale ta jest najważniejsza. Tymczasem, co pewien czas pojawiają się postulaty likwidacji Senatu. Partie, które nie dostały się do Senatu, a także różnego rodzaju populiści spoza parlamentu głoszą, że jest niepotrzebny i dużo kosztuje podatników, więc trzeba go rozwiązać, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczyć na zbożny cel. Proponuję zatem, aby ci posłowie, którzy swój cenny czas poświęcają na domaganie się likwidacji Senatu, przeznaczyli go raczej na tworzenie takich ustaw, których nie trzeba będzie poprawiać, bo złe prawo kosztuje najwięcej!

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

piątek, 20 czerwca 2014

ECHO TARGÓWKA: Konsultacje do n-tej potegi. Jak długo można?


Źle jest, gdy władze nie konsultują z obywatelami decyzji, które ich dotyczą. Konsultacje nie mogą jednak ciągnąć się w nieskończoność, bo wtedy traci to sens a nawet staje się śmieszne.
 Coś takiego stało się z konsultacjami w sprawie programu rewitalizacji Pragi Północ, Pragi Południe i Targówka. Miały zacząć się we wrześniu ubiegłego roku i potrwać miesiąc, dwa. Tymczasem w maju, gdy program powinien być już realizowany (obejmuje lata 2014-2020) urząd miasta zaprosił na kilkugodzinne warsztaty mieszkańców Kamionka (trzy spotkania tydzień po tygodniu), Pragi Północ (trzy spotkania, oddzielnie dla mieszkańców Szmulowizny, Starej i Nowej Pragi) oraz Targówka (cztery spotkania, dwa na Targówku Mieszkaniowym i dwa na Fabrycznym).
Garstka ludzi
Wybrałem się na trzy takie spotkania (już któreś z rzędu w tych samych dzielnicach) i moje obawy co do celowości i sensu przedłużających się konsultacji w pełni się potwierdziły. Garstka ludzi, przy czym okazało się, że niektórzy z nich nie mieszkają w dzielnicach, o których rozmawiano, lecz uczestniczą w spotkaniu służbowo, z zaangażowaniem opowiadała o swoich wyobrażeniach i pragnieniach związanych z rozwojem ich dzielnicy. Jak one się mają do planów zagospodarowania przestrzennego i pieniędzy, jakie urząd miasta zamierza w końcu przeznaczyć na program rewitalizacji, bo podobno ma ich być mniej niż wcześniej obiecywano, pozostaje słodką tajemnicą urzędników.
Niezależnie od tych smutnych refleksji byłem pod wrażeniem profesjonalizmu wynajętych przez ratusz młodych ludzi, którzy prowadzili warsztaty. Mimo że zleceniodawcy postawili ich w trudnej sytuacji (musieli świecić oczami za ich niedoróbki i odpowiadać niejako w ich imieniu na pytania, na które nie ma odpowiedzi), za sprawą moderatorów dochodziło do prawdziwej burzy mózgów.
Przedłużyć Skwer Wiecha do Radzymińskiej!
Podczas spotkania na Targówku Mieszkaniowym wiele mówiono o dużym potencjale rozwojowym tej dzielnicy ze względu na znaczne obszary niezagospodarowanej zieleni. Zdaniem mieszkańców, powinny tu powstać miejsca wypoczynku i rekreacji, których generalnie brakuje tak dla młodzieży, jak i osób starszych ("przedłużyć Skwer "Wiecha do ul. Radzymińskiej"). Brakuje też klubów, kawiarni, małej gastronomii, usług związanych z kulturą ("nie ma gdzie pójść"), małych sklepów. Postulowano m.in., by bloki były bardziej kolorowe. Pojawił się np. pomysł, żeby ściany boczne budynków coś pokazywały i były pewnym drogowskazem (np. Dom pod Gruszą, pod Słonecznikami, budynek Van Gogha itp.). Zwracano m.in. uwagę na nieestetyczną zabudowę ul. Radzymińskiej, bałagan komunikacyjny ("wszędzie stoją samochody, nawet w parku"), niebezpieczne ulice (zwłaszcza Handlowa) i przejścia dla pieszych, złą jakość powietrza (zapylenie). Postulowano, by bloki były bardziej kolorowe (Targówek kojarzy się ze sztuką Pawła Althamera). Pojawił się np. pomysł, żeby ściany boczne budynków coś pokazywały i były pewnym drogowskazem (np. Dom pod Gruszą, pod Słonecznikami, budynek Van Gogha itp.). Zasadnicze wątpliwości budziły jednak granice obszaru, który ma podlegać rewitalizacji. Zdaniem mieszkańców powinny być one znacznie szersze, gdyż w tych zaplanowanych niewiele już da się zrobić.
Przysłuchując się dyskusji podsunąłem m.in. pomysł urządzenia miejsc do gry w bule. We Francji, Włoszech jest to bardzo popularny sposób spędzania czasu głównie przez seniorów, ale w grę mogą grać wszyscy. Nie wymaga to większych inwestycji, ani specjalnych umiejętności. Wystarczy kawałek placu i specjalne kule. Jeśli zaś chodzi o problem handlu i usług, czy w ogóle rewitalizacji biznesu, uważam, że nie rozwiąże się go bez odpowiedniej polityki czynszowej. Przez rok, dwa ten czynsz powinien być symboliczny. W skali kraju wprowadzane są różne ulgi dla biznesu. Niestety, tam gdzie rządzi samorząd bywa z tym różnie.
W sumie spotkanie było ciekawe, niepokoję się jednak o to, co stanie się z jego wynikami. Poznałem kilka ciekawych, zaangażowanych w sprawy Targówka osób i wielka szkoda byłaby, gdyby to ich zaangażowanie poszło na marne. Bo nie wiadomo, kto będzie rządził stolicą w następnej kadencji i czy program rewitalizacji się nie zmieni.
Na razie bitwa o Prawy Brzeg wciąż trwa. 

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.tutargowek.pl

czwartek, 5 czerwca 2014

MIESZKANIEC: Po co do Brukseli?

Po co do Brukseli?
Wybory europejskie są już za nami. Osobiście nie kandydowałem w tych wyborach(mieszkańcy Prawego Brzegu wybrali mnie przecież na cztery, a nie na dwa lata), ale jako obywatel mam określone oczekiwania pod adresem naszych posłów do Parlamentu Europejskiego, niezależnie
od ich poglądów politycznych. Parlament Europejski to w Polsce ciągle terra incognita – ziemia nieznana, która nadal czeka na odkrycie. A przecież 60% prawa, uchwalanego dziś w Polsce przez Sejm i Senat, ma swój początek w Brukseli! Z europejskiego budżetu przychodzi do Polski dużo pieniędzy, ale to, na co mogą być przeznaczone, również wcześniej określił Parlament Europejski.
Dlatego my, wyborcy, powinniśmy jasno definiować to, co naszym zdaniem polscy posłowie „do Europy” powinni popierać i o co walczyć w najbliższej kadencji, a czemu się sprzeciwiać. Moje preferencje są następujące:
1. Walka z bezrobociem, zwłaszcza wśród młodzieży. To najlepsza metoda walki z rosnącymi w siłę w różnych krajach ugrupowaniami antyeuropejskimi, czy wręcz faszystowskimi.
2. Rozszerzenie programów, mających ułatwić godzenie pracy zawodowej z wychowywaniem dzieci. Unia Europejska głosi hasła równości kobiet i mężczyzn. Całkowicie to popieram, ale same hasła nie wystarczą, trzeba stworzyć po temu warunki.
3. Zdecydowanie więcej międzynarodowych praktyk i wymian oraz możliwości pracy w charakterze wolontariuszy dla młodzieży. To najlepszy sposób na budowanie społeczeństw otwartych, tolerancyjnych i wolnych od ksenofobii.
4. Jednym z priorytetów unijnej polityki socjalnej powinno być silne wsparcie dla budownictwa socjalnego i komunalnego. Mieszkania o niskich bądź umiarkowanych czynszach pełnią dwie funkcje: socjalną (wyprowadzają ludzi z ruder) i społeczno-gospodarczą – ułatwiają walkę z bezrobociem, gdyż umożliwiają zmianę miejsca zamieszkania i znalezienie niedrogiego mieszkania tam, gdzie jest praca.
5. Bezpieczeństwo energetyczne. Ostatnie wydarzenia na wschodzie Europy pokazały, że niezbędna jest wspólna polityka energetyczna, bez której Unia nie będzie mogła odgrywać ważnej roli w polityce międzynarodowej, a nieprzyjazne Unii kraje będą realizować swoje interesy,
rozbijając unijną jedność i solidarność.
6. Skuteczna pomoc dla Ukrainy. Dzisiaj, w dobie kryzysu, kiedy wielu Europejczyków kręci nosem na Unię, oni chcą do Europy! Płakać mi się chce, kiedy widzę to, co dzieje się na Ukrainie. Trzeba im
pomóc za wszelką cenę i zmobilizować w tym celu odpowiednie środki finansowe.
7. Realizacja wszystkich wyżej wymienionych postulatów wymaga pieniędzy. Dlatego oczekuję od naszych posłów, że będą postulowali zwiększenie budżetu Unii Europejskiej. Nie można budować wielkiej,historycznej wspólnoty europejskich państw, mając do dyspozycji zaledwie 1% ich łącznego produktu krajowego brutto, a w nadchodzącym siedmioleciu nawet mniej niż 1%! Gdzie szukać tych pieniędzy? Czy w kieszeniach 500 mln europejskich obywateli? Nie ma takiej potrzeby. Od pewnego czasu wałkowany jest projekt opodatkowania transakcji finansowych, czyli zakupu i sprzedaży walut i papierów wartościowych. Transakcje te w większości mają charakter spekulacyjny. Podmioty, dokonujące tych transakcji (banki i różnego rodzaju fundusze inwestycyjne) dysponują ogromnymi środkami. Komisja Europejska rozpatruje projekt opodatkowania tych transakcji niewielkim
podatkiem, w wysokości maksymalnie 1 promila ich wartości. Wobec ogromnej liczby tych transakcji nawet tak niewielka stawka przyniosłaby budżetowi unijnemu corocznie nawet do 90 mld euro, co zwiększyłoby wspólny budżet aż o 60%! Wystarczyłoby na wszystkie cele, które wymieniłem. Warto zainteresować się pracami Parlamentu Europejskiego.
I warto zrozumieć, po co to wszystko.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 22 maja 2014

MIESZKANIEC: Unio, ratuj!

Różne pomysły z piekła rodem, o których wielokrotnie pisałem na tych łamach, mają długi i twardy żywot. Borykali się z nimi działkowcy, borykają się wciąż spółdzielcy.
W ubiegłym tygodniu odbyła się w Sejmie ciekawa konferencja spółdzielców, podczas której wykazywano, że składane w Sejmie od połowy lat 90. projekty ustaw dotyczące spółdzielni,
mające rzekomo chronić interesy jej członków, faktycznie im szkodziły, utrudniały rozwój spółdzielni, czy wręcz zmierzały do ich unicestwienia. Mimo, że Trybunał Konstytucyjny wielokrotnie orzekał o niezgodności uchwalanych przepisów z konstytucją, proces pełzającej
likwidacji własności spółdzielczej wciąż trwa. Trochę to przypomina zabawę w „kotka i myszkę”. Trybunał swoje, posłowie swoje, w nieco tylko zmodyfikowanej – w związku z wyrokiem Trybunału – formie. Jako szczególnie aktywną w tak pojętym „reformowaniu” spółdzielni zebrani wymieniali jedną z posłanek PO. Z jej to inicjatywy powstały w tej kadencji Sejmu kolejne projekty ustaw, jeden o spółdzielniach, drugi o spółdzielniach mieszkaniowych, które – wraz z projektami innych partii
odnoszącymi się do spółdzielczości - trafiły ponad rok temu do sejmowej komisji nadzwyczajnej.
Prace tej komisji budzą niepokój spółdzielców. Na pierwszy rzut oka, intencje posłów są czyste. Chodzi, jak głosi uzasadnienie, o usunięcie luk prawnych i wątpliwości interpretacyjnych narosłych w wyniku ponad 30-krotnej już (sic!) nowelizacji prawa spółdzielczego z 1982 r., poprawę efektywności działania spółdzielni itd. Rzeczywiście w bałaganie prawnym trudno działać, pozornie więc spółdzielniom nic nie zagraża. Zainteresowani dowodzą jednak, że jest inaczej. Projektowane zmiany są ich zdaniem sprzeczne z międzynarodowymi zasadami spółdzielczymi i prawami Unii Europejskiej, m.in. ograniczają spółdzielczą autonomię i samorządność (np. odebranie prawa do zwoływania walnego zgromadzenia w formie zgromadzenia przedstawicieli, czy obligatoryjne przekształcanie we wspólnotę spółdzielni, w której wyodrębniono choćby jedno mieszkanie). Wątpliwości ma też wielu prawników, w tym konstytucjonaliści. Po raz kolejny wypowiedziała
się negatywnie na temat tych projektów (są do siebie w gruncie rzeczy bardzo podobne, tylko język się zmienia) Krajowa Rada Sądownictwa. Niestety, te opinie nie są brane pod uwagę. „Na posiedzeniach komisji jesteśmy lekceważeni. Nie mamy czasu zapoznać się z wnoszonymi
przez posłów poprawkami. Tylko przeszkadzamy w głosowaniach” – mówiono podczas konferencji.
Zdesperowani spółdzielcy postanowili nie czekać na kolejne wyroki Trybunału Konstytucyjnego, które zapadają średnio po dwóch latach, a do tego czasu nowe przepisy wyrządzają niepowetowane szkody. Zdecydowali zainteresować swoimi problemami Unię Europejską. Wystosowali do Komisji Europejskiej apel o zainicjowanie działań na rzecz nadania Międzynarodowym Zasadom Spółdzielczym mocy prawnej równej prawu UE, zarówno w Traktatach UE, jak i w aktach prawa pochodnego z mocą bezpośrednio skuteczną w każdym z krajów członkowskich. „Tylko w ten sposób można – w naszej ocenie – przeciwdziałać działaniom zmierzającym do likwidacji spółdzielczości w Polsce oraz w innych krajach Europy” – stwierdzono. Bo choć w innych krajach europejskich nie ma takich zakusów na spółdzielczość jak w Polsce, też dokonuje się tam przeglądu legislacji, więc nie wiadomo, co się może zdarzyć. Pod apelem podpisało się 140 tys. osób. Na konferencji nie było polityków – choć zostali zaproszeni, nie było też ogólnopolskich mediów, próżno więc szukać relacji z tego spotkania. Mam jednak nadzieję, że nie pozostanie ono bez echa. Ruch działkowy, który podobnie jak spółdzielnie (zresztą to też swego rodzaju spółdzielczość)
był solą w oku polityków, w końcu się obronił przed pomysłami uwłaszczeniowymi przedkładając własną ustawę. Spółdzielcy liczą na to, że pomoże im Unia. Warto, aby nasi kandydaci do Parlamentu Europejskiego mieli na uwadze te oczekiwania.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 8 maja 2014

MIESZKANIEC: Góra urodziała mysz

W Senacie zajmowaliśmy się ostatnio ustawą o ułatwieniu dostępu do wykonywania niektórych zawodów regulowanych. Było co czytać, bo ustawa wraz z uzasadnieniem liczy 560 stron, a do tego jest rozporządzenie – 260 stron. Chodzi o częściowe lub całkowite zniesienie ograniczeń stawianych przed osobami chcącymi wykonywać daną profesję. W Polsce objętych jest nimi ponad 300 zawodów, co nie wygląda dobrze na tle innych krajów europejskich. Wymagania dotyczą posiadania określonego wykształcenia, ukończenia kursu, zdania egzaminu, odbycia praktyki, stażu itd. Z ideą ich uproszczenia wystąpił swego czasu Jarosław Gowin robiąc wokół tego dużo szumu. Obiecał, że dzięki temu przybędzie 150 tys. nowych miejsc pracy – skąd wziął te liczby, nie wiadomo – i jako minister sprawiedliwości tak się w tę sprawę zaangażował, że na nic innego nie starczyło mu czasu.
Jego następca uznał deregulację zawodów także za swój priorytet i w rezultacie pojawiły się dwie ustawy (a ma być jeszcze trzecia). W pierwszej, przyjętej rok temu, ułatwiono dostęp m.in. do niektórych zawodów prawniczych, a także np. taksówkarza, trenera sportu, pracownika ochrony, przewodnika turystycznego. Druga, o której tu piszę, dotyczy głównie zawodów technicznych (architekci, urbaniści, inżynierowie rozmaitych specjalności) oraz związanych z finansami
(m.in. doradztwo podatkowe, prowadzenie księgowości). Zgadzam się, że różnego rodzaju bariery biurokratyczne wymagają okresowego przeglądu i eliminowania tych, które niczemu nie służą.
Mierzi mnie jednak obudowa polityczna, nadanie tym ustawom aż tak wielkiego zadęcia. 150 tys. nowych miejsc pracy w wyniku ich wprowadzenia to absurd! Miejsca pracy powstają wtedy, kiedy w sytuacji braku pracowników w określonych zawodach usunięte zostają biurokratyczne bariery hamujące dopływ do tych zawodów. Tymczasem obie ustawy w niewielu przypadkach odnoszą się do takich sytuacji. Jednym z nielicznych jest zliberalizowanie dostępu do zawodu adwokata, dzięki czemu adwokatów mamy nieco więcej. Dam taki przykład. Kiedyś zdający egzamin na prawo jazdy musieli dokładnie znać budowę silnika, opisać ją itd., ale czy kierowców było przez to mniej? Nie. Mimo że nie widzieli w tym sensu, wszyscy się tego uczyli, a uproszczenie egzaminów nie spowodowało nagle zwiększenia liczby kierowców w Polsce i nie stworzyło im nowych miejsc pracy. Analogicznie, zwolnienie inżynierów budowy mostów, którzy do tej pory zdawali cztery egzaminy, z jednego z nich, nie spowoduje przyrostu miejsc pracy. Nie powstaną też one dla taksówkarzy, którzy będą próbowali szczęścia w tym zawodzie skuszeni brakiem egzaminu z topografii miasta, bo przecież taksówek nie brakuje. A jak pojawią się nowe, to część zostanie wyparta z rynku i wróci obecna równowaga. Nie może też być tak, że otwierając zawody premiuje się nieuctwo. Np. teraz każdy może być przewodnikiem turystycznym, byle umiał czytać i pisać. Wcześniej obowiązywał egzamin. A więc prawdopodobnie znajdzie się jakaś liczba ludzi, którzy nie mając nic do roboty zajmą się oprowadzaniem wycieczek. W ten sposób wzrośnie liczba przewodników, ale kosztem jakości ich usług. Likwidacja certyfikatu księgowego także sprawi, że praktycznie każdy będzie mógł wykonywać ten zawód. Nie bardzo jednak wyobrażam sobie, by ktokolwiek zatrudnił księgowego, który nie ukończył odpowiednich kursów. Taki pracodawca byłby lekko szalony. Wykwalifikowanych księgowych nie brakuje. Nie sądzę więc, by i tu przybyło miejsc pracy.
Reasumując, doceniam ogromny nakład pracy urzędników resortu sprawiedliwości, ale efekty z tego będą mizerne. „Góra urodziła mysz”, a polityka znowu zaciążyła nad ekonomią.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 24 kwietnia 2014

ECHO TARGÓWKA: Ludzie "Prawego brzegu": Katarzyna Spoczyńska-Król

Bycie senatorem daje mi okazję do poznawania wspaniałych ludzi, znanych często tylko we własnym, wąskim środowisku, a zasługujących ze wszech miar na to, by poznano ich szerzej. Jedną z takich osób jest Katarzyna Spoczyńska-Król, od 20 lat nauczycielka polskiego w Szkole Podstawowej nr 42 na Targówku, która - niczym bohaterka "Siłaczki" Stefana Żeromskiego - traktuje swój zawód jak posłannictwo i na miarę swoich możliwości stara się "naprawiać świat".
 Warszawianka ze Śródmieścia, ponad 35 lat temu trafiła na Targówek i jak mówi, wtopiła się w krajobraz. Jest wierna przekonaniu, że w szkole nie musi być nudno, a lekcje to nie wszystko. Uważa też, że wiedzę można zdobywać na różne sposoby, a poza tym szkoła powinna także uczyć wrażliwości i stylu życia.
Dzięki Katarzynie Spoczyńskiej w budynku podstawówki przy ul. Balkonowej stale się coś dzieje i to do późnych godzin wieczornych. Tradycją stały się już organizowane przez nią konkursy szkolne i międzyszkolne - niektóre o zasięgu ogólnopolskim oraz koncerty charytatywne. Szkoła bierze też udział w projektach UNICEF-u (czyli ONZ-owskiego Funduszu Pomocy Dzieciom) i współpracuje z Odziałem Bródnowskim Towarzystwa Przyjaciół Warszawy, któremu pani Spoczyńska współprzewodniczy.
Szczególnie bliski jej sercu jest konkurs wiedzy o Targówku pod hasłem "Nie taki Targówek straszny, jak go malują". - Ktoś mnie kiedyś zirytował, że tu się nic dobrego nie dzieje - wyjaśnia genezę tej inicjatywy. Dużą popularnością cieszy się ogólnopolski konkurs wokalno- recytatorski poezji Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego (patrona szkoły). Uczestniczą w nim nie tylko szkoły podstawowe, ale także gimnazjalne i ponadgimnazjalne. W ostatnim, V konkursie, pierwsze miejsce zajęli wokaliści. Widać, że "Gałczyński żyje".
Od 7 lat odbywają się ogólnopolskie konkursy tematyczne wierszy i piosenek w językach obcych. Zaczęło się od akcji "Wiem co jem" i języka angielskiego. Potem było o rodzinie, o bezpiecznym spędzaniu wolnego czasu. Dzieci przechodzą w pomysłach same siebie. Zdarzają się nawet krótkie formy teatralne a do wyboru jest już sześć języków.
W styczniu rozstrzygnięto VI Mazowiecki Konkurs Wiedzy o Prawach Dziecka "Niech się wreszcie każdy dowie..." dla szkół podstawowych, nad którym sprawowałem honorowy patronat. Najnowszy to konkurs historyczno-literacki pod hasłem "II wojna światowa i Powstanie Warszawskie w historii mojej rodziny". Dzieci i młodzież spisują wspomnienia swoich dziadków, których potem zapraszamy na podsumowanie. Są to bardzo wzruszające spotkania. W zeszłym roku starsza pani podeszła do mnie z wnuczkiem i dziękowała, że ktoś chce ich jeszcze słuchać. Pewien dziadek całą noc nie spał z przejęcia. A jedno z dzieci zwierzyło mi się: myślałam, że moja ciocia jest nieciekawa... Powstają piękne prace, bogato ilustrowane. Planujemy razem z Oddziałem Bródnowskim Towarzystwa Przyjaciół Warszawy opublikować część z nich.
Bardzo ceni też sobie pani Katarzyna współpracę z UNICEF-em. W lutym odbył się VI Szkolny Konkurs Charytatywny związany z projektem tej organizacji pn. "Gwiazdka dla Afryki". Występowali uczniowie, absolwenci, nauczyciele i rodzice. Urządzony został "Kiermasz rozmaitości", na którym zbierano fundusze dla dzieci w Sierra Leone. Wcześniej uczniowie obejrzeli materiały edukacyjne z UNICEF-u. Wszyscy płakali i pytali, co mogą zrobić. W poprzednich latach były zbiórki dla Filipin, Czadu, Kongo, Haiti.
Opowieść o pani Spoczyńskiej mógłbym snuć jeszcze długo. Działać społecznie chciała zawsze, ale nie zawsze spotykało się to ze zrozumieniem. Potrzebni są sprzymierzeńcy i dobra atmosfera. Teraz to ma, czuje się doceniana, może liczyć na pomoc dyrekcji i innych nauczycieli. Jest bardzo skromna i wiem, co powie przy najbliższym spotkaniu: "Po co to wszystko, przecież nie robię nic nadzwyczajnego...". Ale ja przecież mogę mieć inne zdanie, prawda? 

 Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.tutargowek.pl

czwartek, 3 kwietnia 2014

MIESZKANIEC: Słowacy na Sakiej Kępie

Jak „Mieszkaniec” poinformował Czytelników w poprzednim numerze, 12 marca został rozstrzygnięty Półfinał Konkursu Wiedzy o Pradze-Południe dla młodzieży z gimnazjów i liceów dzielnicy. Jako jego inicjator i organizator – do spółki z burmistrzem Tomaszem Kucharskim i urzędem dzielnicy – chciałbym uzupełnić podane przez redakcję wyniki oraz podzielić się garścią refleksji na temat przebiegu konkursu i przygotowania uczestników. Warto podkreślić, że w eliminacjach rozegranych na przełomie stycznia i lutego wzięło udział blisko pół tysiąca uczniów. O wejście do finału walczyły 24 trzyosobowe drużyny, w tym 10 gimnazjalnych, 8 licealnych, 5 reprezentujących technika i jedna mieszana, z zespołu szkół. Trzeba było odpowiedzieć pisemnie na 30 pytań, przy czym trzej członkowie drużyn nie mogli się ze sobą konsultować. O wyniku szkoły decydowała suma punktów, uzyskanych przez całą trójkę. Generalnie gimnazja wypadły lepiej niż szkoły średnie zwyciężając zarówno indywidualnie, jak i zespołowo. Najlepiej poradziła sobie Gabrysia Lassota z Gimnazjum nr 25 z ul. Zwycięzców 44, uzyskując 35 punktów (na 41 możliwych). Dobrze spisały się również jej koleżanki z drużyny i gimnazjum to przeszło do finału z najlepszym wynikiem. Drugie miejsce, z 32 pkt zajęła Marta Drabek z Gimnazjum nr 18 z Angorskiej 2 (także znalazło się w finale). Trzecie, z 30 pkt, Anna Majszak ze wspomnianego zwycięskiego gimnazjum nr 25, ex quo z Krystianem Majewskim z XIX LO ze Zbaraskiej 1, które to liceum wygrało w klasyfikacji szkół średnich. Test nie był łatwy i wymagał przeczytania paru książek i przewodników. O dobrym przygotowaniu zwycięzców świadczy fakt, że w teście, poza konkursem, wziął również udział burmistrz Pragi-Południe, Tomasz Kucharski (brawa za odwagę!). Zdobył 24 punkty i w klasyfikacji indywidualnej znalazłby się na 11 miejscu. Było sporo emocji, stresu, ale i zabawnych momentów. W niektórych przypadkach trzeba było wybrać prawidłową odpowiedź, w innych – podać własną. Najwięcej kłopotów przysporzyły pytania o nazwiska. Np. architekta – projektanta Rogatek Grochowskich (Jakub Kubicki), albo poległego w Powstaniu Warszawskim wiceprezesa towarzystwa Przyjaciół Grochowa, którego imieniem nazwano jeden z parków praskich
(Józef Poliński). Mało kto wiedział, że znana pisarka Pola Gojawiczyńska (autorka słynnych „Dziewcząt z Nowolipek”) około 1916 r. uczyła dzieci w szkole, mieszczącej się w Dworku Grochowskim. Niektórzy uczniowie wykazali się swoistym poczuciem humoru, pomysłowością
i bujną wyobraźnią. Na pytanie, z czyjej inicjatywy ustawiono Pomnik Budowy Szosy Brzeskiej (inicjatorem był Stanisław Staszic) ktoś odpowiedział, że burmistrza Pragi-Południe. Cóż, pan burmistrz mógłby poczuć się dumny, że tak docenia się jego rolę. Tyle, że pomnik został odsłonięty w 1818 roku. Na pytanie, jakiej narodowości byli pierwsi osadnicy na Saskiej Kępie większość odpowiedziała prawidłowo: Holendrzy (można też było napisać: Flamandowie, Fryzowie), ale byli tacy, co wskazali na Niemców, Francuzów (tu przynajmniej kierunek się mniej więcej zgadzał), a także Rosjan, Białorusinów i uwaga: Słowaków. A ktoś napisał po prostu: niepolskiej. Na pytanie, ilu zginęło członków załogi brytyjskiego samolotu „Liberator”, który Niemcy zestrzelili nad Parkiem Skaryszewskim podczas Powstania Warszawskiego (niósł pomoc powstańcom), padła m.in. odpowiedź, że wszyscy (nieprawda, jeden ocalał), a także –300. Prawidłowa odpowiedź to sześciu, ale młodzież wie, że Boeing zabiera na pokład 300 pasażerów, a gdy samolot się rozbija, na ogół wszyscy giną. O tym, że kiedyś latały inne samoloty, „w nerwach” widocznie zapomnieli. Ogólnie rzecz biorąc myślę jednak, że dzięki temu konkursowi młodzież poznała spory kawałek historii naszej dzielnicy. Finał w połowie kwietnia. Zapraszamy.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

piątek, 21 marca 2014

MIESZKANIEC: Najlepsze mięso w Warszawie


Handlować zaczęto tu jesienią 1944 r., zaraz po wkroczeniu Armii Czerwonej na Grochów. „Można było tu dostać najlepsze mięso w całej Warszawie, ponieważ przyjeżdżali tu gospodarze ze wsi. Wszystko było świeże i przygotowywane na miejscu, wydawane prosto z furmanki. Pół Warszawy przyjeżdżało wtedy na Szembeka po mięso. (…)” „W czasach kiedy brakowało wszystkiego, co dodawało uroku życiu, chodziłam z mamusią na bazar Szembeka i kupowałyśmy tam stare, zagraniczne guziki. Można było dostać każdy rodzaj; z masy perłowej, pozłacane, czy kryształowe. Piękne guziki z błękitnego kryształu potrafiły zrobić z sukienki kreację.”Warszawiacy przypominają, że w czasach PRL był tu odzieżowy salon stolicy. W markowe ubrania zagraniczne, które trafiały do Polski z UNRRY albo od krewnych z Zachodu na Szembeku zaopatrywali się podobno m.in. Marek Hłasko i Agnieszka Osiecka. Leopold Tyrmand kupował tu słynne kolorowe skarpetki, a Andrzej Stasiuk skórzaną kurtkę „motocyklówę.”
Od tamtych czasów wiele się zmieniło. Władze miasta postanowiły „ucywilizować” bazary. Na początku lat 90. zawiązała się „na Szembeku” spółka kupców i producentów, która wygrała przetarg na dzierżawę części terenu i rozpoczęła tu inwestycje. Ambitna koncepcja realizowana jest etapami.
Obecnie zakupy – artykułów spożywczych i przemysłowych, świeżych warzyw i owoców – można robić także pod dachem, w nowoczesnym przeszklonym budynku, który wraz z przyległościami (stare pawilony, stragany) zapewnia funkcjonowanie około 300 podmiotom gospodarczym. Powierzchni zadaszonej będzie przybywać. Trwa właśnie rozbudowa istniejącej hali o nowy budynek (z podziemnym parkingiem), w którym mają się znaleźć głównie sklepy sieciowe branży przemysłowej oraz restauracje. W następnym etapie zadaszona zostanie przebiegająca przez środek targowiska ulica. Powstanie więc nowoczesny pasaż handlowy. Czy oznacza to koniec bazaru – jak wieszczą niektórzy? Czy nowa galeria handlowa nie będzie świecić pustkami? (Część bazarów tak
skończyła). Czy swoisty klimat i duch tego miejsca, które są wartością samą w sobie, nie przepadną? Mirosław Sztyber, prezes spółki, zapewnia, że tradycyjny handel stąd nie zniknie. Będą giełdy kwiatowe, wyrobów regionalnych, sadzonki, nowalijki, warzywa i owoce sprzedawane bezpośrednio przez producentów rolnych od lat związanych z „Szembekiem”. Klienci po staremu będą mogli „wejść w towar”, dotknąć go, powąchać, posmakować. Na pewno nie będzie to kolejny hipermaket w stylu Tesco, czy innych firm zagranicznych, gdzie oferuje się wszędzie mniej więcej to samo. Inwestycja realizowana jest przez polski kapitał małych i średnich przedsiębiorców, polskiego wykonawcę, za pieniądze polskich banków spółdzielczych. Jeśli zaś chodzi o klientów, prezes liczy, że oprócz tych, którzy od lat robią tu zakupy, dzięki zwiększeniu oferty towarowej oraz wydłużeniu godzin pracy pojawią się nowi, zwłaszcza ze średniego i młodego pokolenia. Uczestniczyłem w uroczystości wmurowania kamienia węgielnego pod nowy budynek. Odbyła się ona z wielkim hukiem – dosłownie. Gości witali Bracia Kurkowi w kontuszach, wśród nich brat Mirosław
Sztyber, a mistrzem ceremonii był Gniewko Rokosz-Kuczyński, marszałek – ceremoniarz Warszawskiego Bractwa Strzelców Kurkowych im. Jana Kilińskiego. Grała pięknie i patriotycznie szkolna orkiestra. Na koniec oddano salwę. Galeria ma być gotowa pod koniec roku. Zatem przed prezesem Sztyberem i jego współpracownikami, autorami nowego wizerunku „Szembeka”, wielkie i odpowiedzialne zadanie. Mam nadzieję, że targowisko nadal będzie tętnić życiem i spełni oczekiwania nie tylko mieszkańców Grochowa, ale też znacznej części warszawiaków, którzy cenią sobie bazarowe klimaty, ale w bardziej nowoczesnym wydaniu, a malkontenci, jakich nigdy nie brakuje, nie znajdą powodów do satysfakcji. Są na to szanse i gorąco kibicuję prezesowi.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 6 marca 2014

MIESZKANIEC: Złe skojarzenia

Dzisiaj trochę o ustawodawstwie. Jakiś czas temu zwrócił moją uwagę rządowy projekt ustawy o długim tytule: o udziale zagranicznych funkcjonariuszy lub pracowników we wspólnych operacjach lub wspólnych działaniach ratowniczych na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej. To jasne, że ustawa jest potrzebna, by nie dochodziło np. do takich sytuacji, że niemiecka policja przerywa na naszej granicy pościg za groźnymi bandytami, bo w Polsce nie może korzystać ze swoich uprawnień, podczas gdy oni bez przeszkód (dorobek Schengen) wjeżdżają do Polski i zanim polska policja zdąży zareagować, ślad po nich ginie. W takich przypadkach niemieccy funkcjonariusze powinni móc kontynuować pościg na terytorium Polski (oczywiście powiadamiając polskie władze). Albo z Rysów schodzi lawina, grzebie turystów. Z pomocą polskim ratownikom ruszają słowaccy nie oglądając się na brak przepisów, ale po drodze doprowadzają do tragicznego wypadku. Mamy więc poważne komplikacje, z których bez przepisów nie wiadomo jak wybrnąć. Albo płoną lasy na karpackiej granicy. Pomagają nam strażacy ze Słowacji i Czech. Podczas akcji tankują paliwo i środki gaśnicze. Ktoś musi za to zapłacić oraz pokryć koszty socjalne. Wiele podobnych i innych problemów występuje podczas współdziałania w walce z powodzią, czy innymi klęskami żywiołowymi. Uregulowania tych spraw wymaga Unia Europejska i nie budzi to wątpliwości. Podsumowując, ustawa reguluje sprawy ważne dla bezpieczeństwa ludzi i jest potrzebna. Tymczasem nie wszystkim się spodobała. Część ugrupowań w Sejmie ostro się sprzeciwiła. Dlaczego? Wyjaśnił to skierowany
do senatorów list otwarty, podpisany przez dwie znane osoby. Ustawę nazywają „ustawą o bratniej pomocy”, a wiadomo z czym się to nam kojarzy. Uważają one, że Sejm się sprzeniewierzył istocie swego powołania. Obawiają się reakcji, jakie może wywołać interwencja ludzi w niemieckich lub rosyjskich mundurach wydających Polakom rozkazy w swoich językach (tu nieporozumienie, bo Rosji jako państwa nieunijnego ustawa w części policyjnej nie dotyczy). Przypominają o tragicznych dla Polski doświadczeniach wynikłych z zapraszania obcych sił. Obawy te zostały przez autorów i zwolenników ustawy zlekceważone i potraktowane jako spiskowa obsesja. To prawda, że były przesadzone, ale czy do końca bezsensowne? Senat jednak wniósł do ustawy dwie istotne poprawki, które Sejm zaakceptował. Pierwsza dopuszcza do użycia broni przez obcych funkcjonariuszy wyłącznie na rozkaz polskiego dowódcy. Druga ogranicza katalog sprzętu, który mogą oni wwieźć do Polski. To jednak wszystkich wątpliwości nie usuwa. Weźmy np. przypadek wspólnego pilnowania porządku podczas zgromadzeń i imprez masowych – sportowych, muzycznych itd., w których biorą udział obywatele innych państw. Oczywiście, że lepiej byłoby, gdyby to niemiecki policjant szarpał się z awanturującym się niemieckim kibicem, ale gdy będzie to polski kibic, może dochodzić do spięć i różnych drażliwych sytuacji, choćby z powodu nieznajomości języka. Niemiecki policjant może przecież powiedzieć „raus!”, a wtedy… A co się stanie, gdy polskiego dowódcy nie będzie
w pobliżu, a obcy funkcjonariusz odda strzał? Nie chciałbym być w skórze ani jego, ani ministra spraw wewnętrznych. I jeszcze coś, czego nie udało się wyjaśnić w trakcie procesu legislacyjnego;
jakie akcje ratownicze lub interwencyjne wymagają pomocy przez 90 dni, albo i dłużej – a takie terminy zakłada ustawa? Osobiście nie boję się tej ustawy, ale mam nadzieję, że decyzje o zaproszeniu obcych funkcjonariuszy do działań na terytorium Polski będą podejmowane przez polskie władze z wielką rozwagą, więcej – ze wstrzemięźliwością.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 20 lutego 2014

MIESZKANIEC: Tramawaj dla Saskiej Kępy i Gocławia

Rada Osiedla Gocław zbiera od kilku tygodni podpisy pod inicjatywą budowy linii tramwajowej łączącej Gocław z centrum Warszawy. Samorządowcy z prywatnych funduszy sfinansowali druk 10 tys. ulotek, uruchomili specjalny profil na Facebooku, wyłożyli listy i rozwiesili plakaty w punktach usługowych, restauracjach, sklepach. W akcję zaangażowały się też spółdzielnie mieszkaniowe.
Pomysł pojawił się już w latach 70. Potem sprawa przycichła, ale co jakiś czas wracała, ostatnio w 2007 r., ale znowu została odłożona do lamusa w związku z protestami części mieszkańców, którzy obawiali się hałasu pod swoimi oknami, utraty miejsc parkingowych itp. Tymczasem Gocław się rozrastał, przybywało ludzi i samochodów, i w rezultacie podróż stąd do centrum stawała się coraz dłuższa i bardziej uciążliwa. Dzisiaj w godzinach szczytu to istny koszmar. Autobusy, podobnie jak samochody prywatne, utykają w ogromnych korkach. Wąskim gardłem jest jednopasmowa ul. Bora-Komorowskiego, stanowiąca główny ciąg komunikacyjny w tym kierunku. Przy czym paradoksem, na który mieszkańcy Gocławia często zwracają uwagę, jest to, że ulice boczne, wewnątrz osiedla, są dwupasmowe. Skutecznym remedium na te kłopoty – a będą się one jeszcze pogłębiać, bo planowana jest budowa 7 tys. mieszkań, czyli obecnym 60-70 tys. mieszkańcom przybędzie około 15 tys. sąsiadów – byłoby metro. Tyle że to pieśń przyszłości. Najwcześniej dotrze tu w 2030 r. W dodatku będzie kosztować około 4,5 mld zł. Natomiast tramwaj mógłby tu dojechać już za 5 lat, za 200–250 mln zł. W dodatku jest szansa, by projekt ten uzyskał 85-procentowe dofinansowanie z nowego budżetu Unii Europejskiej na lata 2014–2020, władze miasta muszą jednak odpowiednio wcześnie zgłosić taki wniosek. Podczas zorganizowanego przez Radę Osiedla spotkania informacyjnego na ten temat przedstawione zostały szczegółowo różne warianty przebiegu trasy tramwajowej, na czele z rekomendowanym przez Biuro Drogownictwa Urzędu m.st. Warszawy i popieranym przez samorządowców, mianowicie – od Al. Waszyngtona , dalej wzdłuż ogródków działkowych wiaduktem nad Al. Stanów Zjednoczonych, do ul. Bora-Komorowskiego, wzdłuż niej do obecnej pętli autobusowej na Gocławiu. Zatem – wbrew wciąż kursującym, fałszywym bądź przestarzałym informacjom – tramwaj nie będzie przejeżdżał „tuż pod oknami”, jak niektórzy się obawiają. Mieszkańcy Międzynarodowej czy Afrykańskiej mogą spać spokojnie. Byłaby to też swoista obwodnica Saskiej Kępy i jej mieszkańcy także by na tym skorzystali, dzięki zmniejszeniu ruchu aut z Gocławia oraz dodatkowej komunikacji. Przy okazji zostałaby poszerzona ul. Bora-Komorowskiego. Nie mam wątpliwości, że jest to słuszna inicjatywa. Nareszcie ktoś pomyślał konkretnie, zamiast fantazjować na temat metra, które nie wiadomo, kiedy powstanie. Zresztą w wielu miastach zachodniej Europy, m.in. Strasburgu, gdzie bywam jako delegat do Rady Europy, komunikacja miejska oparta jest na tramwajach. Dzięki nowoczesnym technologiom nie powodują one praktycznie drgań i hałasu, są szybkie i komfortowe – jeżdżą równie sprawnie jak metro. Podobnie myśli burmistrz Pragi-Południe, Tomasz Kucharski, który jest pełen uznania dla organizatorów tej akcji i w pełni ją popiera. Niestety, ratusz ma obiekcje i waha się z decyzją – inne dzielnice też ubiegają się o linie tramwajowe. Rada Osiedla zamierza do końca lutego przekazać pani prezydent zebrane podpisy, żeby przekonać ją, jak duże jest poparcie dla tej inwestycji. Można je składać m.in. na Facebooku: www.facebook.com/tramwajnagocław, a także w moim biurze przy ul. Grochowskiej 302.
Zdecydowanie zachęcam do popierania tej koncepcji!

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 6 lutego 2014

MIESZKANIEC: Park niezgody

Rozgorzał na nowo spór o przyszłość Parku Skaryszewskiego, drugiego pod względem wielkości parku Warszawy, wpisanego do rejestru zabytków stolicy. Miłośnicy parku alarmują, że choć jego rewaloryzacja jeszcze się nie zaczęła – i nie wiadomo, czy i kiedy się zacznie, bo nie ma na nią pieniędzy – wycięto niedawno 43 drzewa. Zgłaszają też szereg wątpliwości i zastrzeżeń wobec planowanych zmian, które – ich zdaniem – zniszczą naturalne piękno parku. O tym, jak bardzo napięta i pełna podejrzliwości jest atmosfera wokół tego problemu mogłem przekonać się podczas spotkania mieszkańców z urzędnikami i projektantami, które odbyło się w styczniu z inicjatywy warszawskiego oddziału Towarzystwa Opieki nad Zabytkami.
Projekt rewaloryzacji został wykonany w 2009 r. i wymaga pewnej aktualizacji, ale główne jego założenia pozostaną. Chodzi przede wszystkim, jak wyjaśniali autorzy, o odtworzenie pierwotnej kompozycji parku, zgodnej z zamysłem Franciszka Szaniora, który założył park ponad 100 lat temu. Od tego czasu ta kompozycja uległa deformacji, a park żyjąc własnym życiem zatracił swe wartości kulturowe i historyczne. Planuje się przywrócić dawny układ alejek i rodzaj ich nawierzchni (asfalt
i odpowiednio dobrane mieszanki żwiru), posadzić rosnące tu kiedyś rośliny, a także nowe drzewa w miejscu tych, które zostały wycięte, bo były chore i zagrażały bezpieczeństwu spacerowiczów. Zrekonstruowane będą ogrody: daliowy i różany, pojawią się stylowe latarnie, kosze na śmieci, ławki oraz nowe toalety. Oprócz wszystkich alejek i placów, podświetlone zostaną rzeźby, pomniki, miejsca pamięci, mostki, przystanie i cenne kolekcje roślin. Przewiduje się modernizację mostków, groty z kaskadą, konserwację stawów, urządzenie nowego placu zabaw i remont istniejącego, stworzenie trawiastych plaż nad Jeziorkiem Kamionkowskim, budowę przystani, uruchomienie wypożyczalni sprzętu wodnego. Wzdłuż ulic Waszyngtona oraz Zielenieckiej mają być stworzone tzw. ostoje przyrody, czyli miejsca przeznaczone dla zwierząt. W planach jest też odtworzenie ogrodzenia wraz z trzema bramami i pięcioma furtkami. Jest to zatem ogromne i ambitne przedsięwzięcie, którego koszt szacuje się na kilkadziesiąt milionów złotych (bliżej 100 niż 50). Wiceburmistrz Pragi-Południe, Robert Kempa mówił, że pieniądze na pewno się znajdą, bo Park Skaryszewski wpisany jest do programu rewitalizacji miasta na lata 2014–2020. Z sali padały jednak pytania: Po co tak duży remont? Komu jest potrzebny? Czy musimy poprawiać park, który jest piękny? Mówiono też, że brak ogrodzenia się sprawdza i również jest pewną wartością oraz że nie należy się sztywno trzymać historycznych planów. Na pytanie, czy park powinien zostać dokładnie taki, jaki jest teraz, ręce podniosło około 30–40% zebranych. Jak z tego wynika, potrzebne są konsultacje społeczne w sprawie zmian w „Skaryszaku”. Zarząd Oczyszczania Miasta, który opiekuje się parkiem, zadeklarował, że zrobi je, „jeśli dostanie fundusze”, w ostatnich latach były pilniejsze potrzeby. Po co więc w ogóle zorganizowano to spotkanie? – zastanawiali się uczestnicy. W związku z tym zaproponowałem inny sposób podejścia do projektu rewaloryzacji. Mianowicie, rozpisanie wśród użytkowników parku ankiety, na podstawie której z całego katalogu zadań do wykonania wybrano by te najpilniejsze i po kolei, stopniowo je realizowano. Dzięki temu zamiast kilkudziesięciu milionów złotych wystarczyłoby na początek kilkaset tysięcy, czy też jeden milion, a okoliczni mieszkańcy i miłośnicy parku przekonaliby się, że nic nie dzieje się za ich plecami i – być może – z większym zaufaniem podchodzili do urzędniczych poczynań i zapewnień, że park nie utraci swych walorów, przeciwnie – będzie tu lepiej, ładniej i bezpieczniej, i ani przyroda, ani ludzie nie ucierpią.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

piątek, 31 stycznia 2014

ECHO TARGÓWKA: Ogrody działkowe bezpieczne


Pod koniec zeszłego roku Senat przyjął ważną dla warszawiaków ustawę - dotyczącą ogrodów działkowych. O działki od dawna toczył się bój. Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2012 r., który zakwestionował wiele przepisów dotychczasowej ustawy, dając czas na ich zmianę do końca stycznia 2014 r., w Sejmie pojawiło się kilka projektów ustaw. Partie deklarowały, że nie dadzą skrzywdzić działkowców (w końcu to kilka milionów głosów!), ale mało brakowało, by - jak w bajce I. Krasickiego - "wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły". Czas uciekał, trwały wzajemne przepychanki, a ustawy wciąż nie było. Dobrze, że działkowcy opracowali własny projekt, który w końcu stał się podstawą przyjętej ustawy. Senat wprowadził do niej drobne poprawki.
Zgodnie z nowymi przepisami, Polski Związek Działkowców utracił monopol na zarządzanie działkami, co kwestionował TK. Ponadto, gminy zostały zobowiązane do tworzenia i utrzymywania odpowiedniej infrastruktury ogrodów, w tym doprowadzenia do nich dróg dojazdowych, energii elektrycznej i wody, uwzględnienia ich w organizacji komunikacji publicznej oraz rekultywacji i meliorowania gruntów. W razie likwidacji ogrodów działkowcom przysługuje odszkodowanie za majątek, nasadzenia (w szczególnych przypadkach także za przewidywane plony) oraz prawa do działki, gmina zaś będzie musiała odtworzyć zlikwidowane ogrody wraz z wszystkimi urządzeniami i budynkami w innym miejscu. Dobrze, że wycofano się z pomysłu ich uwłaszczenia, obawiam się bowiem, że doprowadziłoby to w szybkim tempie do przejmowania ogrodów działkowych przez deweloperów. Jeśli likwidacja następuje nie na cel publiczny, lecz z powodu niezgodności z miejscowym planem zagospodarowania przestrzennego, (możliwe jest to tylko wtedy, gdy grunty były użytkowane nieodpłatnie) potrzebna jest dodatkowo zgoda działkowców.
Zatem działkowcy mogą wreszcie czuć się bezpieczni. Dobrze, że wycofano się z pomysłu ich uwłaszczenia, obawiam się bowiem, że doprowadziłoby to w szybkim tempie do przejmowania ogrodów działkowych przez deweloperów. W nowej sytuacji prawnej mam nadzieję, że przypadki likwidacji ogrodów będą, przynajmniej w Warszawie, wyjątkiem. Wystarczy, by radni - tak jak swego czasu obiecywali - zadbali o to, by w planach zagospodarowania przestrzennego stolicy zaznaczyć, że na terenie obecnych działek przewiduje się "tereny zielone urządzone". 

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.gazetaecho.pl

czwartek, 23 stycznia 2014

MIESZKANIEC: Czy Warszawa jest kaleka?

W czerwcu minie 25 lat od wyborów 1989 roku. Z tej okazji „Gazeta Stołeczna” ogłosiła plebiscyt, który ma wyłonić w drodze głosowania 10 osób oraz 10 wydarzeńnajważniejszych dla miasta i regionu w okresie 1989-2014. Organizatorzy przedstawili własne kandydatury w obu kategoriach oraz wyznaczyli czytelnikom termin na zgłaszanie innychpropozycji, z których powstanie ostateczna lista. Zainteresowała mnie zwłaszcza lista wydarzeń. Są na niej różne ciekawe rzeczy. Mamy otwarcie metra, które nastąpiło w 1995 r. Mamy MuzeumPowstania Warszawskiego, dalej – Muzeum Historii Żydów Polskich, otwarte w centrum dawnej dzielnicy żydowskiej na Muranowie, w kwietniu tego roku. Mamy Centrum Nauki Kopernik i oczywiście – Stadion Narodowy zbudowany na miejscu Stadionu Dziesięciolecia. Są też wydarzenie mniej spektakularne, ale ważne pośrednio lub bezpośrednio dla wielu warszawiaków lub ich spadkobierców, mianowicie rozpoczęcie zwrotów majątków z dekretu Bieruta. Oddawanie znacjonalizowanych nieruchomości zapoczątkował jako prezydent Marcin Święcicki w 1995 r., traktując to jako akt sprawiedliwości, nie mogąc doczekać się na odpowiednią ustawę. Ponadto zwrócono uwagę na to, że Warszawa zmieniła się z przemysłowej na biurową. Zniknęły wielkie zakłady przemysłowe, natomiast powierzchnia biur przekroczyła już 4 mln m kw. Pojawiła się także nowa panorama Warszawy z szeregiem nowych wysokościowców. Na liście najważniejszych wydarzeń znalazła się również Parada Równości, coroczna manifestacja przeciwko homofobii i dyskryminowaniu mniejszości seksualnych. W 2010 roku w Warszawie odbyła się nawet paneuropejska parada Europride. No dobrze, ale po co ja o tym właściwie piszę, skoro można to przeczytać gdzie indziej? Otóż dlatego, że z listy tej wyłania się bardzo specyficzny obraz Warszawy. Jest to Warszawa kaleka, pozbawiona Prawego Brzegu. A przecież mieszka na nim pół miliona ludzi! Czy w ciągu ostatnich 25 lat nie wydarzyło się tu nic godnego uwagi, upamiętnienia? Nie było żadnych dokonań, sukcesów? Otóż, niestety, nie było. Nie mylą się dziennikarze „Stołecznej”. Powiektoś, że przecież Stadion Narodowy jest na Pradze, ale czy ma to dla Pragi jakieś znaczenie? Lista trafnie pokazuje, jaka była w ciągu ostatniego ćwierćwiecza polityka kolejnych władz stolicy wobec prawobrzeżnej Warszawy. Traktowano ją po macoszemu. Wszystko, co ważne i atrakcyjne,działo się na Lewym Brzegu. Jedyne pozytywne wydarzenia, o których gwoli sprawiedliwości należałoby wspomnieć, to wybudowanie 400 mieszkań komunalnych, co stanowi znaczący przyrost, ponieważ za poprzednich władz nie zbudowano nic. Tu i ówdzie wyremontowano też kilka kamienic, w tym sztandarową na rogu Ząbkowskiej i Targowej. Przynajmniej wycieczki mają co podziwiać. Oczywiście, budowana jest II linia metra, ale tę zaliczymy dopiero do późniejszych sukcesów. W sumie nic nie kwalifikuje się do najważniejszych wydarzeń 25-lecia wolności i w ogóle trzeba dużego samozaparcia, by cokolwiek wskazać. Przepraszam, naprawianie niesprawiedliwości, spowodowanych dekretem Bieruta, jak najbardziej dotyczy Pragi – tyle, że gdy zwraca się kamienice zamieszkałe przez lokatorów, stare niesprawiedliwości zastępuje się nowymi. W tym roku czekają nas wybory samorządowe. Od tego, jakich kandydatów wybierzemy zależy, czy prawobrzeżna Warszawa będzie nadal pomijana w inwestycjach, traktowana po macoszemu i czy w rezultacieobraz Warszawy będzie nadal kaleki, czy też zostanie ona wreszcie mocno osadzona na obu, jednakowo docenianych i bliskich włodarzom miasta brzegach. Lewy brzeg także na tym skorzysta.


Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 9 stycznia 2014

MIESZKANIEC: Więcej niż muzeum

Rozstrzygnięto wreszcie konkurs na urządzenie Muzeum Warszawskiej Pragi, które będzie miało swoją siedzibę przy ul. Targowej 50/52, obok Bazaru Różyckiego. Było to już trzecie podejście, gdyż wcześniej żadna ze zgłoszonych prac nie zyskała uznania jury.
W konkursie udział wzięło 12 pracowni: z Warszawy, Krakowa, Wrocławia, a także Paryża i Brukseli, ale ostatecznie 8 przedstawiło swoje projekty. Wygrał zespół 137 Kilo Architekci w składzie Agata Nowak, Jan Sukiennik, Bartłomiej Popiela i Charlie Koolhaas. Pierwszą nagrodę przyznano jednomyślnie za najbardziej nowatorski scenariusz oraz twórczą definicję roli instytucji muzeum. Doceniono też świeżą formę i estetykę zaproponowanej przestrzeni. Inny członek jury zwrócił uwagę, że zwycięska praca jest w swoim języku i w sposobie wyrazu praska, ludzka, nienapięta oraz zawiera bardzo nośne i silne elementy lokalne. Autorzy, młodzi ludzie nie mający bynajmniej praskich, a nawet – z jednym wyjątkiem – warszawskich korzeni, ale najwidoczniej przesiąknięci praskim klimatem, podkreślali, że bardziej chcieli stworzyć dom kultury niż typowe muzeum. Ma to być miejsce spotkań, placówka, którą sami mieszkańcy będą współtworzyć i rozwijać. Myślę, że każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Strefa wejściowa ma kojarzyć się z domowym salonem – będą w niej meble z różnych epok, kanapy, dywany, a część ścian pokryje tapeta. Dalej, naniesiona na podłogę sali „oś czasu” będzie wprowadzała w historię dzielnicy.
Zaprezentowane zostaną tu ważne dokumenty, ilustracje, zdjęcia i filmy, będzie ogromna interaktywna makieta Pragi z końca XVIII wieku, a także ekrany z relacją na żywo z wybranych miejsc za pośrednictwem kamer internetowych. Czyli połączenie wczoraj i dziś. Na pierwszym piętrze obejrzymy „targ praski” z dalszym ciągiem historii, każda bazarowa „szczęka” będzie bowiem opowieścią o konkretnym miejscu, przestrzeni lub budynku na Pradze. Znajdzie się tu także,
w sali obok, galeria tymczasowa z dziełami współczesnych artystów, zarówno praskich, jak i z innych miast i krajów. Na drugim piętrze zaprojektowano artystyczną klubokawiarnię poświęconą
teraźniejszości i przyszłości Pragi. Ściany będą tu ozdobione ulicznym graffiti, a na posadzce odwzorowana zostanie mapa prawobrzeżnej Warszawy. Przewidziane są spotkania z planistami, wystawy fotograficzne, wernisaże, spotkania poetyckie i literackie. Tutaj także znajdzie się interaktywna makieta Pragi, ale tej współczesnej. W interesujący sposób wykorzystano piwnice, gdzie prezentowane będą multimedialne instalacje poruszające różne, charakterystyczne dla
życia i historii Pragi tematy, w tym np. dzieje przestępczego półświatka. Jedno z pomieszczeń piwnicznych przeznaczono dla wideoklipów nagranych na Pradze lub odnoszących się do niej.
W drugim budynku muzeum zilustrowana zostanie historia wszystkich wyznań religijnych obecnych na Pradze. Jest to najbardziej wartościowa historycznie część ze względu na zachowane, dawne modlitewnie żydowskie z odrestaurowanymi polichromiami. Sercem muzeum ma być dziedziniec ze sceną dla kapel i teatrów ulicznych. Wiele eksponatów podarowali warszawiacy. Wśród darczyńców jest moja 93-letnia mama, Janina, rodowita prażanka, która przekazała gazety i biuletyny z końcowego okresu II wojny światowej, w tym pierwszy numer „Życia Warszawy” z 14 października 1944 r. (Mój ojciec, Wiktor, był pierwszym redaktorem naczelnym pisma, a mama jedną z pierwszych dziennikarek). Opowiedziała też o swojej ówczesnej pracy reporterskiej, bo muzeum zbiera i dokumentuje również wspomnienia, które zwiedzający będą mogli sobie odtwarzać.
Otwarcie Muzeum Pragi zaplanowano na czwarty kwartał 2014 roku.
Mam nadzieję, że budowniczym i organizatorom nic nie stanie na przeszkodzie, by dotrzymać terminu.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl