Zaskakujący sukces Pawła Kukiza sprawił, że język
ojczysty wzbogacił się o kolejne słowo, a właściwie skrót: JOW. Pewnie
już większość Czytelników wie, że nie ma to nic wspólnego ani z
Jowiszem, ani z Jowitą, ale że jest to skrót , który w rozwinięciu
brzmi: (J)ednomandatowe (O)kręgi (W)yborcze.
Nie jest to szczególna nowość w polskim systemie wyborczym. W
taki sposób w 2011 r. wybieraliśmy senatorów. Polskę podzielono na 100
okręgów wyborczych i w każdym wybierano jednego senatora spośród wielu
kandydatów. Do Senatu wchodził ten, który uzyskał największą liczbę
głosów. Nie musiałaby to być więcej niż połowa, wystarczyło i 30%, byle
tylko konkurenci dostali jeszcze mniej. Tak właśnie został wybrany autor
niniejszego felietonu, choć łaskawi wyborcy zaszczycili mnie ponad
połową głosów, oddanych na wszystkich kandydatów. Z kolei w 2014 r. po
raz pierwszy okręgi jednomandatowe zastosowano także w wyborach do
wszystkich - poza miastami powiatowymi - rad gmin. I również w tym
systemie: kto dostał najwięcej głosów, ten uzyskiwał mandat. Nowość
postulatu Pawła Kukiza nie polega więc na tym, że proponuje on
zastosowanie JOW-ów po raz pierwszy, (bo już je stosujemy), ale na tym,
że chciałby, aby w ten sposób wybierani byli wszyscy posłowie do Sejmu.
Dlaczego? Co chce osiągnąć? Otóż Paweł Kukiz nie cierpi partii
politycznych. W jednej ze swoich piosenek śpiewa: "To nie jest
demokracja, tu rządzi partiokracja, trzeba chamom zabrać złoty róg".
Jest przekonany, że jednomandatowe okręgi wyborcze spowodują rozpad
partii politycznych, bo wyborcy będą wybierać bezpartyjnych, popularnych
kandydatów i to tacy właśnie posłowie będą rządzić Polską.
Rzeczywiście, kandydat wybrany w jednomandatowym okręgu jest bardziej
związany ze swoimi wyborcami, łatwiej mogą go rozliczać z jego
działalności. Również partia, która wystawia takiego kandydata, musi
postarać się, aby był to "ktoś", bo inaczej nie dostanie mandatu. Obecny
system wyborczy do Sejmu - zwany proporcjonalnym - pozwala zdobyć
mandat tylko pod warunkiem, że kandydat znalazł się na jakiejś liście
partyjnej, a partia ta na dodatek zdobyła co najmniej 5% głosów
wszystkich wyborców. System ten blokuje drogę do Sejmu ciekawym
indywidualnościom, utrudnia wejście na arenę polityczną nowym partiom,
sprawia, że do Sejmu dostaje się sporo posłów spod znaku BMW - czyli
biernych, miernych, ale wiernych. System proporcjonalny ma jednak dwie
ważne zalety, których nie ma system JOW-ów. Po pierwsze, każda troszkę
większa niż 5% ogółu grupa wyborców może mieć swoją - wyrażającą jej
interesy - reprezentację w Sejmie. W systemie JOW-ów partia, która ma
poparcie 5, 10, a nawet 20% może nie mieć ani jednego posła! Tak właśnie
stało się w niedawnych wyborach w Wielkiej Brytanii. Druga zaleta
systemu proporcjonalnego polega na tym, że jeśli w Sejmie dominują
partie polityczne a nie setki indywidualności, łatwiejsze jest
utworzenie stabilnego rządu, co dla funkcjonowania państwa ma zasadnicze
znaczenie. I teraz pytanie: jak z tego wybrnąć? Co zrobić, aby
zminimalizować wady obu systemów, a zmaksymalizować ich zalety?
Rozwiązanie znaleźli praktyczni Niemcy. Od lat stosują system mieszany -
połowa posłów wybierana jest w okręgach jednomandatowych, połowa z list
partyjnych, przy czym system jest tak skonstruowany, że każda partia,
która osiągnie określone poparcie społeczne, ma swoich reprezentantów w
Bundestagu. Wyborca otrzymuje dwie listy. Na jednej są partie
polityczne, a na drugiej po jednym kandydacie każdej partii oraz
kandydaci bezpartyjni. Tym samym wyborca ma dwa głosy: jeden oddaje na
partię, a drugi na konkretnego kandydata (z tej samej partii, z innej,
albo na bezpartyjnego). Od lat jestem zwolennikiem wprowadzenia takiej
ordynacji wyborczej w Polsce. Jest szansa, że dzięki zaproponowanemu
przez Prezydenta Komorowskiego referendum ta korzystna zmiana zostanie
wreszcie wprowadzona w życie.
Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.tutargowek.pl
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.tutargowek.pl