czwartek, 23 października 2014

MIESZKANIEC: Co trapi Europejczyka

Niedawno wróciłem ze Strasburga, z posiedzenia Rady Europy. Dla przypomnienia: Rada Europy, to nie Unia Europejska. Jej członkami jest 47 państw europejskich (Wasz senator reprezentuje tam polski Senat), a zadaniem ochrona praw człowieka i obywatela oraz upowszechnianie standardów demokratycznych w państwach członkowskich, czyli praktycznie w całej Europie. Słynny Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu to właśnie organ Rady Europy. W Polsce o Trybunale wiedzą oczywiście wszyscy – bo tam można się poskarżyć. Pytanie, co jeszcze wiemy o Europie i jej problemach? Myślę, że niewiele. Żyjemy tu sobie dyskutując z ożywieniem o aferze podsłuchowej, o zegarku pana ministra, o tym, kto z kim się łączy lub dzieli, o kretyńskich wypowiedziach pana Korwina-Mikke i mamy pretensje do Europy, że nie zawsze rozumie naszą „specyfikę” i nasze potrzeby. Uważamy się za Europejczyków, ale czy interesujemy się problemami Europy, czy próbujemy pomóc w ich rozwiązywaniu? Czasami mam wrażenie, że Ludwik Jerzy Kern, pisząc: „Bo między Bugiem a Nysom to najważniejsze my som” – miał sporo racji. Pozwólcie zatem, drodzy Czytelnicy, że od czasu do czasu przywiozę ze Strasburga nie tylko alzackie wino i sery, ale także garść informacji o tym, co trapi naszych braci Europejczyków, żyjących na zachód od Nysy.
Na ostatnim posiedzeniu jednym z tematów był problem nielegalnej imigracji z Afryki do Włoch. Mniej więcej od 2011r. do Włoch, m.in. na słynną wyspę Lampedusa, zaczęły docierać łodzie i pontony, wypełnione po brzegi mieszkańcami Afryki. Wszyscy zgłaszali chęć otrzymania azylu, argumentując, że są ofiarami prześladowań i grozi im śmierć. Humanitarne prawo europejskie nakazuje takie wnioski rozpatrzyć. Włosi lokowali ich zatem w obozach dla azylantów i w ciągu 30 miesięcy badali, czy i którzy imigranci zasługują na azyl. Bomba wybuchła, gdy ludzie dryfujący na jednej z łodzi, po kolei poumierali z braku wody i jedzenia, mimo, że koło nich przepływały różne statki. Żaden nie udzielił pomocy. Fala oburzenia przeszła przez Europę. Na tej fali rząd włoski uruchomił program Mare Nostrum, polegający na ciągłym patrolowaniu morza przez kilka statków i helikopterów. Program okazał się skuteczny, uratowano wielu uciekinierów. Włochy zostały pochwalone. I wtedy zaczął się problem. Obecność ratowników na morskich wodach sprawiła, że bardzo ryzykowna do tej pory przeprawa stała się względnie bezpieczna, co znacznie zwiększyło liczbę kandydatów do azylu. Na wybrzeżu afrykańskim, zwłaszcza w ogarniętej wojną Libii, powstał cały, niezwykle dochodowy system szmuglowania ludzi do Włoch. Często wsadza ich się do łodzi (wcześniej pobrawszy sutą opłatę) i wręcza komórkę z wgranym numerem włoskiej straży morskiej. W rezultacie liczba nielegalnych imigrantów wzrosła z kilku do kilkudziesięciu tysięcy rocznie (w tym roku sięgnie 100 tysięcy!), z których tylko nieliczni zasługują na azyl. Włosi nie są w stanie zapewnić im godziwych warunków, wielu ucieka z obozów i przedziera się do innych krajów unijnych. To dla Europy potężny problem. Nie można nie ratować uciekinierów, bo to nieludzkie, nie można jednak także tolerować tak ogromnej nielegalnej imigracji. Czy jest z tego wyjście? Tak, raport, który na posiedzeniu Rady Europy przyjęliśmy proponuje, aby Unia wyłożyła pieniądze na wzmocnienie straży przybrzeżnej Libii, Tunezji i Maroka, a jednocześnie sfinansowała organizację obozów azylanckich na terenie tych krajów aby tam rozstrzygać, komu należy się azyl. Trochę to będzie kosztować,ale na pewno mniej, niż niekontrolowana imigracja. Teraz raport trafi do Parlamentu Europejskiego – oby przeczytano go z uwagą i podjęto właściwe decyzje.

czwartek, 9 października 2014

MIESZKANIEC: Na problemy - warsztaty

Za PRL krążyła anegdota, że gdy w państwie coś szwankuje, to władza powołuje wysoką komisję. Dzisiaj mamy inne czasy, ale coś z tamtych praktyk pozostało. Tyle, że rolę komisji pełnią warsztaty, w których każdy może uczestniczyć, zgłaszać swoje uwagi i pomysły rozwiązania problemu.
W wielu takich warsztatach na Pradze i Targówku brałem udział i mam mieszane uczucia. Owszem, sprawdzają się, gdy chodzi o przygotowanie budżetu partycypacyjnego, o to, jak zagospodarować osiedle, czy fragment dzielnicy, rzeczywiście bowiem padają wtedy ze strony mieszkańców różne ciekawe propozycje, pojawiają się nowe pomysły i władze mogą wspólnie z obywatelami, w toku kolejnych spotkań, coś sensownego wypracować. Są jednak sprawy, których nie da się tą drogą załatwić. Traci się tylko czas i pieniądze. Jedną z dziedzin, która niewątpliwie na Pradze Północ szwankuje jest edukacja. Świadczą o tym przede wszystkim najgorsze w praskich szkołach na tle innych dzielnic wyniki egzaminów zewnętrznych, a także inne wskaźniki, w tym niska frekwencja uczniów, brak zajęć dodatkowych w szkołach. Niezadowoleni rodzice posyłają dzieci do szkół na lewym brzegu Wisły. Władze dzielnicy uznały więc edukację za obszar, którym należy się szczególnie zająć i wspólnie z mieszkańcami postanowiły opracować strategię w tej dziedzinie.
Warsztaty na ten temat, w których uczestniczyłem, (jedne z wielu zaplanowanych) zgromadziły głównie nauczycieli i kierowników szkół i przedszkoli. Przyszli z obowiązku (niektórzy sądzili, że to jakieś kolejne szkolenie), ale z wypowiedzi wynikało, że nie bardzo widzą sens tego spotkania. Doszło nawet do małego buntu, kiedy panie z Centrum Komunikacji Społecznej poprosiły o podzielenie się na grupy, z których jedna miała zastanawiać się nad wizją dobrej jakości szkoły, a druga – dobrej jakości przedszkola. Siódmy raz mam opracowywać strategię dla Pragi Północ. A co z poprzednimi? – padło m.in. pytanie. Nauczyciele tłumaczyli, że tu nie chodzi o szkołę, lecz o uczniów. Na Pradze Północ panują najtrudniejsze w Warszawie warunki społeczne i socjalne. Dzieci często przychodzą do szkoły głodne i problemem jest, żeby je nakarmić, a nie czegoś nauczyć. To nie szkoły są byle jakie i powinny się poprawić. Wyniki egzaminów nie oddają rzeczywistości szkolnej. W każdej klasie są bowiem dzieci, które się świetnie rozwijają, wspierane przez domy, rodziców, ale także takie, które znacząco obniżają poziom. Z jednej strony nie wynoszą z domu motywacji do nauki, z drugiej często nie mają nawet gdzie odrabiać lekcji. Zwracano uwagę na to, że środki, które miasto daje na szkoły są bardzo małe. Nie ma pieniędzy na zajęcia dodatkowe i wyrównawcze, na wyposażenie, na remonty budynków. Nie jesteśmy grupą bezradnych dyrektorów, którym trzeba podpowiadać jak powinni pracować. To wszystko, co można było zrobić bez pieniędzy zostało zrobione 2-3 lata temu – mówiono. Czy to są to jakieś odkrywcze sformułowania, czy Urząd Miasta nie wie, na czym polega problem i musi zamawiać diagnozę sytuacji, robić specjalne badania? Myślę, że wie o tym także Ministerstwo Edukacji Narodowej. Uważam, że potrzebna jest strategia edukacyjna nie dla Pragi Północ, lecz dla Warszawy. Dzieci z Pragi nie dlatego osiągają gorsze wyniki w edukacji, że są głupsze, czy też mają gorszych nauczycieli, ale ze względu na warunki domowe, materialne i brak tradycji edukacyjnych. Już na starcie są więc na gorszej pozycji niż dzieci
z „lepszych” dzielnic. W dodatku także tutejsze szkoły są często niedoinwestowanie, gorzej wyposażone, brakuje boisk, hal sportowych. Młodzi ludzie nie mają gdzie rozwijać swoich zainteresowań ani spędzać pożytecznie wolnego czasu. Potrzebna jest więc strategia, która da więcej środków praskiej oświacie i umożliwi wyrównanie poziomów. Powinien ją opracować Urząd Miasta z Urzędem Dzielnicy, a nie wynajęta fundacja wspólnie z mieszkańcami w ramach warsztatów, bo to tylko strata czasu i pieniędzy.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 2 października 2014

ECHO TARGÓWKA: Wszyscy jesteśmy "Innymi". Poprawność polityczna to nie jest neocenzura

Z badań wynika, że Polaków cechuje wysoki poziom wrogości wobec mniejszości. Co i raz spotykamy się z przykładami homofobii, rośnie islamofobia i rasizm, utrzymuje się seksizm i antysemityzm, coraz częściej dochodzi do aktów przemocy wobec nielicznych u nas Romów, uchodźców, Afrykańczyków.
Wziąłem udział w debacie na ten temat zorganizowanej przez Fundację im. Stefana Batorego. Paneliści reprezentujący różne grupy mniejszości, zostali zapytani o to, jakie są źródła dyskryminacji "Innych", jakie działania mogą osłabiać homofobię, rasizm, islamofobię, niechęć do imigrantów, ludzi biednych czy bezdomnych, co mogą zrobić obywatele, żeby przeciwstawić się aktom nienawiści, jaka jest rola mediów. Główny i najważniejszy wniosek z debaty był taki, że tolerancji trzeba się uczyć od małego. Podstawową sprawą jest więc edukacja. Najpierw przedszkolna, potem szkolna, która pokaże, że ludzie są różni i są na świecie miejsca, w których to my bylibyśmy ci "Inni", co nie znaczy gorsi, gdyby nas tam przeniesiono. A co z tymi, którzy już nauczyli się nietolerancji i nienawiści? Tymi, dla których Romowie to wyłącznie obiboki i złodzieje, muzułmanie - terroryści, a geje i lesbijki - dewianci zagrażający zdrowemu społeczeństwu? Tu jest niestety gorzej, ponieważ ta nauka wciąż trwa. Do upowszechniania i podsycania wrogich postaw przyczyniają się media, zwłaszcza elektroniczne, które prześcigają się w poszukiwaniu sensacji. Jednostkowe fakty, np. to, że pewien mężczyzna w Hiszpanii domagał się, by w szkole, do której uczęszczają jego dzieci, nie podawano wieprzowiny, są generalizowane. Budowana jest atmosfera zagrożenia (muzułmanie zabronią nam jeść wieprzowiny), która przenosi się na ulice. Jakiś obcokrajowiec zostaje zelżony i pobity. Inni są prześladowani z powodu zamachu w Bostonie. Na prywatne media nie ma rady, ale publiczne mogłyby postawić tamę tym zjawiskom, pod warunkiem, że dochody z reklam nie będą, jak jest teraz, głównym źródłem ich finansowania. Dopóki to się nie zmieni, trudno oczekiwać, by nadawały poważne programy popularnonaukowe czy filmy dokumentalne, z których można by się dowiedzieć czegoś więcej o świecie niż plotek o artystach, sportowcach itp. Oddzielnym problemem jest Internet, gdzie mowa nienawiści szczególnie się pleni i niektórym ludziom puszczają wszelkie hamulce, ale tu można sprawić, by nie była ona bezkarna. Udaje się to w Białymstoku. Tamtejszy Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych regularnie składa doniesienia do prokuratury na osoby, które dają w sieci wyraz swojej wrogości i uprzedzeniom, dzięki czemu o 70% ograniczono w lokalnych mediach i Internecie mowę nienawiści. Działacze tej organizacji usuwają też znaki nienawiści z murów i współpracują ze szkołami. Pozostaje jeszcze Kościół. Wielu duszpasterzy podobnie jak dziennikarze, nakręca spiralę nienawiści, ale tu nic nie poradzimy. Można tylko mieć nadzieję, że Kościół sam się z tym problemem upora, choć na razie ci księża, którzy z tym zjawiskiem walczą, nie mają w Kościele lekko. Jest takie pojęcie, w Polsce często wyśmiewane, poprawności politycznej. To nie jest neocenzura, czy nowomowa, jak głoszą piewcy mowy nienawiści. To po prostu kwestia grzeczności. Tak jak uczymy się zachowania przy stole, tego, że mięso je się nożem i widelcem, a nie palcami, chociaż tak może byłoby wygodniej, tak też nie możemy obrażać innych ludzi, wyrażać się o nich z pogardą, dlatego, że są "Inni". W Stanach Zjednoczonych udało się wprowadzić takie zasady do życia publicznego i ludzie, którzy ich nie przestrzegają są wykluczani z towarzystwa, nie występują w mediach. U nas - przeciwnie. Są dla mediów łakomym kąskiem. Podsumowując: nie jesteśmy, niestety, tak tolerancyjni i uprzejmi wobec "Innych" (i siebie samych!), jak chętnie o sobie mówimy. Dobrze więc, że są ludzie i organizacje, które nam to uświadamiają. Chorobę łatwiej wyleczyć, gdy pacjent rozumie jej naturę. 
 
Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.tutargowek.pl