czwartek, 19 grudnia 2013

MIESZKANIEC: Dwa powody do satysfakcji

Miło jest przekazywać na gwiazdkę dobre wieści. Senat przyjął ostatnio dwie ustawy ważne dla warszawiaków. Pierwsza, podjęta z inicjatywy Senatu, wprowadza przepisy dające Warszawie 600 milionów złotych (po 200 mln zł przez najbliższe 3 lata). Druga dotyczy ogrodów działkowych.
Obie sprawy mocno mi leżały na sercu, mam więc satysfakcję, że udało się je załatwić.
Bój o pieniądze dla Warszawy toczył się od dawna. Pojawiały się różne projekty, w tym obywatelski, a także mojego autorstwa, zmiany tzw. janosikowego, czyli podatku, który Warszawa płaci na rzecz
biedniejszych gmin. Niestety, Platforma Obywatelska jest w kwestii janosikowego podzielona, gdyż silny opór stawiają gminy korzystające z tej daniny. W rezultacie nie ma zgody na zmiany, a sytuacja finansowa Warszawy staje się coraz bardziej dramatyczna, oprócz janosikowego duszą ją bowiem odszkodowania z tytułu dekretu Bieruta. Wypłaty na ten cel przekroczyły już pół miliarda złotych, a oczekiwania uprawnionych nadal nie zostały zaspokojone. Odbija się to na cenach biletów komunikacji miejskiej, dotacjach dla organizacji pozarządowych, premiach dla nauczycieli. Skłoniło także wielu warszawiaków do podpisania się pod wnioskiem o referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz. Widzieli, że jest coraz gorzej i drożej, a Ratusz nie tłumaczył dlaczego. W końcu Senat wystąpił z propozycją, by udzielić budżetowi Warszawy wsparcia z Funduszu Reprywatyzacji. Mam nadzieję, że z przyznanej kwoty Prawy Brzeg, a zwłaszcza Praga Północ otrzyma jakieś środki na remonty kamienic, w których nie da się już żyć...
O działki też od dawna toczył się bój. Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2012 r., który zakwestionował wiele przepisów dotychczasowej ustawy dając czas na ich zmianę do końca stycznia 2014 r., w Sejmie pojawiło się kilka projektów ustaw. Partie deklarowały, że nie dadzą skrzywdzić działkowców (w końcu to kilka milionów głosów!), ale mało brakowało, by – jak w bajce I.Krasickiego – „wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”. Czas uciekał, trwały wzajemne przepychanki, a ustawy wciąż nie było. Dobrze, że działkowcy opracowali własny projekt, który w końcu stał się podstawą przyjętej ustawy. (Senat wprowadził do niej drobne poprawki). Zgodnie z nowymi przepisami, Polski Związek Działkowców utracił monopol na zarządzanie działkami, co kwestionował TK. Ponadto, gminy zostały zobowiązane do tworzenia i utrzymywania odpowiedniej infrastruktury ogrodów, w tym doprowadzenia do nich dróg dojazdowych, energii elektrycznej i wody, uwzględnienia ich w organizacji komunikacji publicznej oraz rekultywacji i meliorowania gruntów. W razie likwidacji ogrodów działkowcom przysługuje odszkodowanie za majątek, nasadzenia (w szczególnych przypadkach także za przewidywane plony) oraz prawa do działki, gmina zaś będzie musiała odtworzyć zlikwidowane ogrody wraz z wszystkimi urządzeniami i budynkami w innym miejscu. Jeśli likwidacja następuje nie na cel publiczny, lecz z powodu niezgodności z miejscowym planem zagospodarowania przestrzennego, (możliwe jest to tylko wtedy, gdy grunty były użytkowane nieodpłatnie) potrzebna jest dodatkowo zgoda działkowców.Zatem działkowcy mogą wreszcie czuć się bezpieczni. Dobrze, że wycofano się z pomysłu ich uwłaszczenia, obawiam się bowiem, że doprowadziłoby to w szybkim tempie do przejmowania ogrodów działkowych przez deweloperów. W nowej sytuacji prawnej mam nadzieję, że przypadki likwidacji ogrodów będą, przynajmniej w Warszawie, wyjątkiem. Wystarczy, by radni – tak jak swego czasu obiecywali – zadbali o to, by w planach zagospodarowania przestrzennego stolicy zaznaczyć, że na terenie obecnych działek przewiduje się „tereny zielone urządzone”.
Wesołych Świąt i lepszego Nowego Roku!

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 5 grudnia 2013

MIESZKANIEC: Złe domy, złe ulice i wyuczona bezradność


Z uwagą śledzę konsultacje w sprawie Programu Rewitalizacji Pragi Północ. Niedawno odbyły się warsztaty na ten temat, podczas których przedstawiono diagnozę społeczno-gospodarczą wyznaczonych do rewitalizacji części Starej i Nowej Pragi oraz Szmulowizny. Następnie poproszono przybyłych dość licznie przedstawicieli praskich organizacji społecznych i stowarzyszeń o sporządzenie listy konkretnych problemów z ewentualnymi propozycjami ich rozwiązania.
Diagnoza została zrobiona solidnie, na podstawie danych statystycznych z końca 2012 r. Pokazano w niej źródła wykluczenia społecznego - ubóstwo, niepełnosprawność, długotrwałe bezrobocie, wysoki poziom przestępczości i naruszeń prawa, alkoholizm - kumulujące się w poszczególnych rodzinach, budynkach, przy konkretnych ulicach, na konkretnych osiedlach, dziedziczone z pokolenia na pokolenie. Wskazano na niedobory w dziedzinie oświaty wymieniając szkoły znacznie odstające poziomem od średniej praskiej, która jak wiadomo jest niższa niż średnia dla Warszawy, można więc sobie (albo nie można) wyobrazić, jaką wiedzę uczniowie z tych szkół wynoszą. W każdym razie na sprawdzianach wypadają katastrofalnie. Obrazu degradacji tych miejsc dopełniają pozbawione podstawowych wygód i instalacji, często zdewastowane budynki mieszkalne. I nie ma prawie nic, co by ten obraz choć trochę rozjaśniało – obiektów sportowych, świetlic, domów kultury itp.
Uczestnicy warsztatów dołożyli do urzędowego spojrzenia cały szereg własnych obserwacji. Pojawiły się adresy „złych” domów i nazwy „złych” ulic, przy których lepiej się nie urodzić i nie mieszkać. A obok tego przykłady inicjatyw, które były i są podejmowane, ale brakuje im kontynuacji. Np. powstaje plac zabaw, ale nikt o niego nie dba. To samo z terenami zielonymi.
Przysłuchując się dyskusji pomyślałem, że prezydent Michał Olszewski pewnie żałuje, że rozpętał cały ten program, zakres potrzeb na Pradze jest bowiem ogromny, a środki, jakimi dysponuje on na rewitalizację, raczej skromne. W dodatku Rada Warszawy nie kwapi się, by dać na obie Pragi i Targówek więcej niż na inne dzielnice. Obawiam się, że nie wszyscy rozumieją, iż zwłaszcza program rewitalizacji Pragi, jeśli ma być skuteczny, musi być wieloletni, długofalowy. Wymaga też innego sterowania środkami dla Warszawy, zmiany proporcji wydatków, inaczej wszystko rozejdzie się po kościach, bowiem drobne przedsięwzięcia, choć też ważne (typu zagospodarowanie podwórek) nie rozwiążą tutejszych problemów.
Pierwsza część tego programu powinna być skierowana do dzieci. One nie dlatego osiągają tu gorsze wyniki w edukacji, że są głupsze, ale ze względu na warunki domowe i brak tradycji edukacyjnych. Potrzebne są więc pieniądze na zajęcia pozalekcyjne, by podciągnąć je w nauce oraz zająć czymś pożytecznym, w tym sportem. Mam kontakt z organizacjami pozarządowymi, które na Pradze Północ działają na rzecz dzieci – są to m.in. Otwarte Drzwi, Mierz Wysoko, Serduszko dla Dzieci. To, co robią jest bezcenne. Skoro jednak na Pradze sytuacja dzieci jest gorsza niż w innych dzielnicach, należałoby ustalić kryteria, według których dostawałyby one odpowiednio więcej pieniędzy na nowe lokale, na etaty dla instruktorów itd. Wtedy byłyby jeszcze efektywniejsze. Niektóre problemy nie są aż tak trudne do rozwiązania. Przykład to sprzedaż alkoholu młodzieży. Zamiast narzekać wystarczy przecież sklepom, które to robią, odebrać koncesje.
Oprócz wlewania nowego życia w człowieka potrzebne jest wlanie nowego życia w budynki. To powinna być druga część długofalowego programu rewitalizacji Pragi. Warszawa będzie płacić mniejsze janosikowe, warto więc znaleźć sposób, by coś z tych nowych środków przeznaczono dla jej prawobrzeżnej części.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

piątek, 22 listopada 2013

ECHO TARGÓWKA: Czy jeszcze długo pohandlujemy na Bazarze Różyckiego?


30 października ponad stuletnia historia Bazaru Różyckiego miała kolejną odsłonę. W ratuszu przy ul. Kłopotowskiego kupcy i włodarze dzielnicy Praga Północ spotkali się, aby rozmawiać o przyszłości targowiska. Szybko okazało się jednak, że do uzgodnienia wspólnych planów daleka droga, bowiem na przeszkodzie stoi skomplikowana historia tego miejsca.
Okazuje się, że prawa do terenu, na którym funkcjonuje bazar, roszczą sobie zarówno działające obecnie i przed laty organizacje kupców, jak i miasto. Od 2008 r. wiadomo również, że zwrotem części gruntu są zainteresowani spadkobiercy założyciela bazaru - Juliana Różyckiego. Każdy ma swoje racje, a przed sądami obu instancji toczą się sprawy, które mają rozstrzygnąć, kto na bazarze "rządzi".
Przyzwyczailiśmy się już, że gospodarzem terenu między Targową a Brzeską jest Stowarzyszenie Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego. Przyjęło też ono rolę kustosza historii i tradycji bazaru, mimo że od 2004 r. administruje terenem bezprawnie. Wtedy właśnie wygasła umowa między kupcami a miastem na dzierżawę bazaru. Powodem było zadłużenie sprzedawców wobec miejskich instytucji. Decyzję władz stolicy podtrzymał w 2008 r. sąd pierwszej instancji, a pod koniec 2012 r. wyrok uprawomocnił się. Od tej chwili miasto ma pełne prawo do odebrania stowarzyszeniu terenu i ustanowienia tam swoich zasad zarządzania. I tu pojawia się niemały kłopot - głównie dla urzędników. Kupcy wcale nie są skorzy do podpisania nowych umów z wydelegowanym do tego Zarządem Praskich Terenów Publicznych, bo wytykają mu brak odpowiedniego umocowania w księgach wieczystych! Jest tam bowiem wpisana, ku zaskoczeniu wszystkich stron, tajemnicza Spółdzielnia Kupców Bazaru Różyckiego. Uważni obserwatorzy wydarzeń na Pradze pamiętają ją z końca lat 90., kiedy - na podstawie umowy z gminą Centrum - miała ona dzierżawić teren bazaru przez 30 lat i poczynić inwestycje poprawiające urodę i funkcjonalność bazaru. Niestety, zamiast inwestycji doszło do zadłużenia względem miasta i w 2001 r. umowę rozwiązano. Mimo to w 2009 r.(!) Spółdzielnia pojawia się w księdze wieczystej bazaru i - jak sprawdziłem ostatnio - widnieje tam do dziś. Z tego tytułu rości sobie prawo do odszkodowań nie tylko od pojedynczych kupców, ich stowarzyszenia, ale również od samego miasta. Rodzinie Różyckich przysługuje prawie dwie trzecie działki, na której znajduje się targowisko.
Czy kupcy zdołają porozumieć się z miastem i obronić przed zakusami tajemniczej spółdzielni - nie wiem. Wiem za to, że ważną rolę w tej historii będą mieli do odegrania spadkobiercy założyciela bazaru - rodzina Różyckich. Przysługuje im bowiem prawie dwie trzecie działki, na której znajduje się targowisko. Czy będą chcieli kontynuować handlową tradycję tej części Pragi? Czy pamiętają, że bazar Różyckiego był kolebką drobnej wytwórczości i rzemiosła, z którego przed wojną słynęła ta część Warszawy? Czy będą chcieli się zaangażować w odtworzenie unikalnego charakteru otaczających targowisko ulic i kwartałów? Na razie na straży bazaru stoi stołeczny konserwator zabytków i mieszkańcy, którzy mając pod bokiem duże centrum handlowe, od lat wybierają na zakupy właśnie targ. Miejsce pełne wspomnień i czaru dawnej Pragi.
Pytań dużo, odpowiedzi mało. A może potrzebna jest odpowiedź nietypowa? Może miasto powinno po prostu wykupić ten teren od właścicieli, a jeśli się nie zgodzą, to zastosować art. 21 Konstytucji, który pozwala wywłaszczyć właścicieli, wypłacając im słuszne odszkodowanie. Warunkiem jest przeznaczenie wywłaszczonego terenu na cel publiczny. A czyż odtworzenie Bazaru Różyckiego nie jest takim celem?
Nie tylko prażanie, ale wszyscy warszawiacy oczekują, że ratusz podejmie szybkie działania. 

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.gazetaecho.pl

czwartek, 7 listopada 2013

MIESZKANIEC: Ten 1% jest dla nas!

     Co roku miliony rodaków przeznaczają 1% swojego podatku na działalność społeczną organizacji   pozarządowych. Lwią część tych kwot otrzymują fundacje i towarzystwa najbardziej znane, prezentowane przez telewizje i gazety. Ich działalność jest z pewnością bardzo pożyteczna, ale ma charakter ogólnokrajowy i rzadko związana jest z naszą dzielnicą, osiedlem czy podwórkiem. Tymczasem obok nas, często w najbliższym sąsiedztwie, działają wspaniali społecznicy, którzy starają się rozwiązywać NASZE problemy – rodzinne, bytowe, zdrowotne, edukacyjne czy kulturalne. Winniśmy im wielką wdzięczność i wsparcie, bo bezpośrednio lub pośrednio z ich pracy i zaangażowania korzystamy. Problem w tym, że często nie wiemy o ich istnieniu. Dlatego dwa lata temu podjąłem (wraz z panią poseł Alicją Dąbrowską) bardzo nietypową inicjatywę. Oboje zwróciliśmy się mianowicie do mieszkańców prawobrzeżnej Warszawy o przekazywanie 1% swojego podatku dla praskich organizacji pozarządowych, zajmujących się przede wszystkim dziećmi z ubogich rodzin, niepełnosprawnymi, chorymi czy tzw. „dziećmi ulicy”. Wymieniliśmy przy tym te organizacje, szczegółowo informując, czym się zajmują i jak wypełnić PIT. W 2013 roku zmniejszyliśmy liczbę rekomendowanych przez nas organizacji z 11. do 8. Wśród nich znalazły się między innymi: Warszawskie Hospicjum dla Dzieci, niezwykle zasłużone Stowarzyszenie „Otwarte Drzwi” pani Anny Machalicy- Pułtorak, czy Towarzystwo Przyjaciół Dzieci z Pragi Południowej.
Ten apel nie pozostał bez echa. W 2013 r. (czyli w deklaracjach PIT za 2012 r.) prawie 1900 mieszkańców zdecydowało się przekazać 1% swojego podatku na jedną z ośmiu wskazanych przez nas organizacji. Łącznie na ich konta wpłynęło 180 tys. zł, czyli o 20% więcej, niż w roku ubiegłym. To oczywiście cieszy i wszystkim darczyńcom, w imieniu obdarowanych – serdecznie z panią poseł Alicją Dąbrowską dziękujemy. Ilość problemów społecznych na Prawym Brzegu jest relatywnie największa. Praskie organizacje pozarządowe starają się nieść ludziom pomoc, borykają się jednak z ogromnymi trudnościami finansowymi, liczy się więc dla nich każda złotówka. Te 180 tys. to niemało, ale daleko nie wyczerpuje możliwości mieszkańców Prawego Brzegu. Będziemy więc nadal powiadamiać i apelować o zasilanie praskich organizacji – bo jest to działanie we własnym, dobrze rozumianym interesie mieszkańców. Przypominamy, że taka decyzja nic Państwa nie kosztuje – po prostu 1% naliczonego podatku trafia do wybranej przez Państwa organizacji pożytku publicznego, zamiast do budżetu państwa. Niedługo znajdą Państwo nasz kolejny apel o przekazanie 1% podatku w deklaracji PIT za 2013 roku nie gdzie indziej, tylko na rzecz wspaniałych, praskich społeczników. Naprawdę warto!

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

piątek, 25 października 2013

ECHO TARGÓWKA: Warto wyrazić uznanie

W 2020 roku Olimpiada odbędzie się w Tokio. Z tej okazji prasa przypomniała o innych
tokijskich igrzyskach, które odbyły się w 1964 r. Ech, łza się w oku kręci. Byliśmy wtedy prawdziwą potęgą w sporcie. W Tokio w klasyfikacji medalowej zajęliśmy siódme miejsce!!! A dziś? Pięć lat temu w Pekinie zajęliśmy 20-ste miejsce, a rok temu w Londynie – trzydzieste. Po każdym takim „sukcesie” wybucha u nas ożywiona dyskusja na temat przyczyn słabości polskiego sportu. Wybucha i szybko gaśnie. Dyskutanci nieodmiennie dochodzą do tego samego wniosku, a mianowicie, że nie będzie dobrych wyników bez masowego szkolenia młodzieży, a do tego trzeba pieniędzy, których nie ma. Oczywiście, to nieprawda, pieniądze są, tyle, że zawsze, na co innego, a nie na sport młodzieży. W efekcie każdy kolejny minister sportu dostaje co roku mizerny budżet i udaje, że zarządza polskim sportem. Dlatego wysoko trzeba cenić te imprezy sportowe dla dzieci i młodzieży, które nam jeszcze pozostały. Z pewnością należy do nich doroczna Warszawska Olimpiada Młodzieży (WOM), która odbywa się nieprzerwanie od 47 (!) lat. W tym roku rozpoczęła się biegami przełajowymi, zorganizowanymi w Wesołej na tamtejszym hipodromie. Startowały wszystkie, czyli osiemnaście, dzielnice Warszawy, przy czym każdą dzielnicę reprezentowała jedna szkoła, która w danej dzielnicy okazała się najlepsza. 9-go października, „w tak pięknych okolicznościach przyrody” – cytując Jana Himilsbacha z „Rejsu” - udałem się do Wesołej celem obejrzenia zawodów. I nie żałuję. Współzawodniczyły ze sobą dziesięcioosobowe sztafety dziewcząt i chłopców, ze szkół podstawowych i gimnazjów, każda zmiana musiała przebiec 800 lub 1000 (chłopcy z gimnazjów) metrów. Zaangażowanie tych dzieciaków było niebywałe. Po przebiegnięciu mety niemal każdy padał na trawę i przez chwilę przypominał sobie, jak się nazywa i co tu robi. Zawody były świetnie zorganizowane, a przecież „ogarnąć” trzeba było ponad 700 zawodników i zawodniczek! Ja dopingowałem oczywiście drużyny z Prawego Brzegu i nie zawiodłem się. Wśród chłopców z podstawówek trzecie miejsce zajął Targówek, a konkretnie szkoła nr 84 z Radzymińskiej. Dziewczęta z Targówka otarły się o podium, zajmując wysokie czwarte miejsce. W biegach gimnazjalistów pierwsze miejsce zajął Wawer, a drugie – Wesoła! Wśród gimnazjalistek tak dobrze nie poszło, ale jednak czwarte, piąte i szóste miejsca zajęły kolejno: Białołęka, Praga Płd. i Wawer.
A teraz trochę dziegciu. Wydawać by się mogło, że władze tych dzielnic powinny być zadowolone z wyników swojej młodzieży. Powinny, ale chyba nie są, bo coś mi się zdaje, że nic o tych sukcesach nie wiedzą. Przejrzałem strony internetowe wymienionych dzielnic – i nic. Żadnych informacji, zdjęć zawodników, nazwisk trenerów. A przecież WOM to nieformalne mistrzostwa Warszawy! Jeśli brakuje pieniędzy, to niech przynajmniej nie brakuje wyrażonej publicznie pochwały i uznania. To ogromna zachęta dla zawodników, ich kolegów i wychowawców do dalszego uprawiania sportu. Wiem coś o tym, bo chociem niemłody, to jeszcze skleroza mnie nie dopadła i pamiętam, jakim dopingiem były dla mnie pochwały, wygłaszane „przed frontem kompanii”. Dziś takich możliwości jest znacznie więcej i trzeba z nich korzystać. Dotyczy to zresztą nie tylko osiągnięć sportowych.
Dlatego proponuję burmistrzom naszych prawobrzeżnych dzielnic, aby pilnie zlecili zainstalowanie na dzielnicowych stronach internetowych zakładki „Nasze sukcesy”, w której odnotowywano by wszelkie osiągnięcia uczniów i mieszkańców dzielnicy w różnego rodzaju zawodach, konkursach
czy turniejach o wymiarze ponaddzielnicowym. W naszym społeczeństwie, w którym tak wielu ludziom się nie chce – są też tacy, którym się chce. Ale im też się odechce, jeśli nikogo to nie będzie obchodzić

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.gazetaecho.pl

czwartek, 10 października 2013

MIESZKANIEC: Nie idę

Nikogo do niczego nie nawołuję i nie zachęcam, ale jako polityk, senator warszawsko - praski czuję się w obowiązku przedstawić swój pogląd na referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz. Oczywiście, Hanna Gronkiewicz-Waltz nie jest idealnym prezydentem (czy w ogóle jest ktoś taki?). Można mieć do niej pretensje o różne rzeczy. Ja też mam. Np. o to, że do dziś ratusz nie uregulował spraw związanych z działalnością klubu GKP Targówek. Z powodu braku dobrej woli ze strony odpowiedzialnych urzędników ratusza, ten zasłużony klub sportowy nie otrzymał dotacji i zmuszony był zawiesić w tym roku pracę z dziećmi. Prawdą jest także, że wielu mieszkańców stolicy ma poczucie, że coś im zostało odebrane. Np. kilkakrotnie niższą dotację otrzymali z Urzędu Miasta organizatorzy odbywającego się co roku na dziedzińcu Zamku Królewskiego festiwalu „Ogrody Muzyczne”, co znacznie obniżyło poziom tej unikalnej i znakomitej imprezy. Były także inne potknięcia, a z drugiej strony były także liczne sukcesy: rozmach inwestycyjny, znaczny wzrost liczby wybudowanych mieszkań komunalnych, dobra komunikacja miejska, rowery miejskie, weekendowe remonty ulic. Wszystko to powinno być sprawiedliwie wyważone i ocenione po upływie kadencji, za rok. Wtedy znani także będą inni kandydaci i warszawiacy będą mieli tzw. „materiał porównawczy”. „Rzeczpospolita” zamieściła niedawno wywiad ze szwajcarskim politologiem, prof. Wolfem Linderem, który poinformował, że w Szwajcarii, ojczyźnie referendów, w ogóle nie ma takiej instytucji, jak odwołanie polityka! „Bądźmy poważni” – mówi prof. Linder – „przecież zagłosowaliśmy na danego polityka, żeby przez cztery lata mógł realizować swój program. Rozliczymy go przy wyborach.” No dobrze – powie ktoś – w takim razie, po co ustawa dopuszcza odwołanie prezydenta miasta przed upływem kadencji? Odpowiem pytaniem: a co zrobić z prezydentem czy burmistrzem, który nie stosuje się do ustaw, lekceważy uchwały rady gminy, prowadzi samochód po pijanemu, popełnił przestępstwo, molestuje podwładnych? Gdyby nie instytucja referendum, taki włodarz miasta mógłby nadal pełnić swoją funkcję, ku zgorszeniu mieszkańców, podrywając zaufanie obywateli do państwa i do prawa. W Szwajcarii takie prawo nie jest potrzebne, bo tam burmistrz, który się skompromituje, podaje się do dymisji, a w Polsce zaśpiewa „Polacy, nic się nie stało” i dzielnie trwa na stanowisku. Czy w Warszawie mamy do czynienia z którymś z tych – albo podobnym – przypadkiem skandalicznego postępowania prezydenta? Oczywiście nie! Dlatego to konkretne referendum, choć prawnie dopuszczalne, jest pozbawione sensownego uzasadnienia. O ważności referendum przesądza frekwencja. To jedyny przypadek głosowania, w którym obowiązuje taki wymóg. Zatem są trzy opcje: iść na referendum i głosować za odwołaniem prezydent, iść i głosować przeciw, nie iść. Ja wybieram tę trzecią możliwość, bo uważam, że to referendum jest niepotrzebne i gdybym wziął w nim udział, legitymizowałbym całą tę akcję. Pozostając w domu, daję jasny sygnał autorom wniosku referendalnego: bez względu na to, co myślę o Hannie Gronkiewicz-Waltz, nie widzę powodu, aby oceny jej działalności dokonywać po trzech, a nie po czterech latach, czyli po kadencji. Dodatkowym argumentem jest to, że początkowo niepolityczna akcja referendalna szybko przekształciła się w polityczną bijatykę, w której nie chodzi już o Warszawę, ale o to, czyje będzie na wierzchu. Zza zatroskanej twarzy Piotra Guziała wyłonili się i zdominowali go politycy Ruchu Palikota i przede wszystkim PiS-u. Pojawił się skandaliczny plakat z godziną W, tak jakby jakiś okupant rządził stolicą. W ten sposób referendum zamienia się w polityczną farsę, co tym bardziej skłania do pozostania w domu.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 26 września 2013

MIESZKANIEC: Czy dochowamy się polskich tamadów?

Zapomnieliśmy już wprawdzie o wakacjach, znowu pochłonęły nas problemy dnia codziennego, demonstracje związkowców, referendum, polityczne roszady, czy po prostu korki na jezdniach. Pozwolą Państwo, że ja jednak powrócę na chwilę do letnich wrażeń. W tym roku krótki urlop spędziłem w Gruzji, kraju niedawno odkrytym dla polskich biur podróży. Nie zamierzam oczywiście opowiadać o Batumi, Kaukazie czy zabytkach - w tym są ode mnie lepsi inni podróżnicy. Chciałbym natomiast powiedzieć coś o... winie, a ściślej o toastach, które - jak powszechnie wiadomo - w Gruzji są aforyzmami i rodzajem sztuki retorycznej, a zatem częścią kultury tego kraju. Polskie toasty na tle gruzińskich to czwarta liga. "Na zdrowie!", "No to siup" (ewentualnie z samokrytycznym dodatkiem "w ten głupi dziób"), "Nasze kawalerskie!", "No to bęc", "Zdrowie wasze w gardło nasze" - to prawie wszystko. Na tym tle niezwykłą wręcz inwencją wyróżniają się takie toasty, jak "Za błędy na górze" (dzięki Rynkowskiemu), czy "Tak młodo się już nie spotkamy" (chyba najbardziej inteligentny z naszych toastów). Tymczasem dla Gruzinów picie bez inteligentnego, zabawnego czy przewrotnego toastu - za które odpowiedzialny jest tzw. tamada - to po prostu pijaństwo. Weźmy np. taki: "Była noc. Księżyc i cisza. On i Ona. On powiedział: - Tak? Ona powiedziała: - Nie. Minęły lata. I znów noc, księżyc i cisza. On i Ona. Ona powiedziała: - Tak? On powiedział: - Nie. I znów minęły lata. On powiedział: - Tak? Ona odpowiedziała: - Tak! Cóż, kiedy lata już były nie te...Wypijmy za to, byśmy wszystko w życiu robili w porę!"
A oto przykład toastu nieco przewrotnego: "Żmija na grzbiecie żółwia przepływała przez rzekę. Żmija pomyślała: ugryzłabym, ale mnie zrzuci. Żółw pomyślał: zrzuciłbym ją, ale ugryzie. Wypijmy za wzajemne zaufanie!"
A teraz przejdźmy do wesela. Czego życzymy w Polsce młodej parze? "Stu lat życia w szczęściu!", "Wielu radosnych dni razem!" - takie i i temu podobne toasty dominują w naszych salach weselnych. Gruzin czymś tak banalnym się nie splami i wznosząc kielich wina powie: "Bądźcie razem tak długo, aż ryba znienawidzi wodę!". Niby to samo, a przecież jakże inaczej.
Przejdźmy teraz do ulubionego toastu polskich mężczyzn, czyli do: "Zdrowie pięknych pań!". Toast ten, pozornie niewinny, natychmiast wywołuje serię seksistowskich uzupełnień, np.: "...ale najpierw gospodyni domu" (w wersji á la Kiepski: "ale najpierw mojej starej"), pojawiają się pytania: "A mają przyjść?", wreszcie sam wznoszący toast nie daje się wyprzedzić i od razu wali: "Zdrowie pięknych pań i tu obecnych". Seksistowskie zachowania są w Gruzji zapewne bardziej ugruntowane niż w Polsce, są więc i w toastach, ale jakże lekko jest to podane. Oto przykład: "Jest wśród nas wiele pań. Chciałbym im powiedzieć, że kobieta dla mężczyzny jest jak kotwica dla okrętu. Wypijmy zatem za krążownik "Aurora", który miał aż cztery kotwice!"
Zwykłe, neutralne "Zdrowie pań" także nabiera w Gruzji głębszego znaczenia i jest dla kobiet zdecydowanie milsze: "Jakie są fazy życia kobiety? Jest ich siedem: niemowlę, dziewczynka, podlotek, młoda dziewczyna, młoda kobieta, młoda kobieta, młoda kobieta. Wypijmy za nasze zawsze młode panie!". Panowie - proponuję rozszerzyć repertuar!
A na koniec, zamiast naszego lakonicznego "Zdrowie gości!", proponuję coś znacznie lepszego: "Jeśli w smutku wspierają was przyjaciele, to zostaje z niego tylko połowa. Jeżeli przyjaciele się z wami radują, to ta radość staje się podwójna. Proponuję zatem toast za przyjaciół, którzy się tutaj zebrali, aby dzielić z nami smutki i mnożyć radości!". Dużo pracy jeszcze przed nami, ale przecież Polak potrafi. Pod warunkiem, że się przyłoży.

 Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 29 sierpnia 2013

MIESZKANIEC: Trudna sztuka konsultacji

Są różne "mądre" słowa, które robią nagle zadziwiającą karierę. Stają się czymś w rodzaju wytrycha, który do wszystkiego pasuje. Niestety, w praktyce często nie pasuje
Coś takiego dzieje się ze słowem rewitalizacja. Trudno nim trafić do ludzi. I tak w Warszawie już od dawna dużo się mówi o rewitalizacji przy różnych oficjalnych, urzędowych okazjach. Ale właśnie - urzędowych. Z mieszkańcami, na ulicy, na spotkaniach trzeba rozmawiać inaczej. Tylko jak? I w ogóle, dlaczego stało się to problemem?
Wiadomo, że prawobrzeżna Warszawa odstaje pod wieloma względami od reszty dzielnic warszawskich. Swoje pomysły na jej ożywienie i tym samym polepszenie jakości życia mieszkańców (czyli właśnie rewitalizację, choć okazuje się, że nie wszystko co przekłada się na poprawę jakości życia, np. remonty kamienic, zalicza się do rewitalizacji - nie wiem, dlaczego) zgłaszają liczne organizacje społeczne, które działają na tym terenie. Ale potrzebne są pieniądze. Ratusz gotów jest je wyłożyć, tym bardziej, że i Unia Europejska dokłada się na takie cele. Tyle, że Ratusz ma własne koncepcje, często rozbieżne z tymi społecznymi, a chodzi o to, by połączyć i zgrać wszystkie inicjatywy, i w dodatku uzyskać dla nich akceptację mieszkańców, a przynajmniej jak najpełniej uwzględnić ich głos. Rzecz w tym, by do nich dotrzeć i wciągnąć do dyskusji, a to nie takie proste.
Otrzymaliśmy więc na razie opracowany przez Ratusz dokument "Założenia do Zintegrowanego Programu Rewitalizacji na lata 2014 -2020", który ma być poddany szerokiej konsultacji społecznej. Już sam tytuł trochę odstrasza, a przestudiowanie całego dokumentu wymaga dużego samozaparcia, a nawet słownika wyrazów obcych (patrz: ewaluacja). Ratusz potrafi być jednak samokrytyczny, więc zorganizował najpierw, z udziałem wiceprezydenta Michała Olszewskiego, konsultacje w sprawie...trybu konsultacji. Te właściwe mają się rozpocząć w drugiej połowie września i zakończyć po 1-2 miesiącach.
Z Założeń wynika, że siły i środki mają być skupione w części Pragi Północ, Pragi Południa oraz Targówka. Granica wybranego obszaru przebiega wzdłuż ul. Starzyńskiego do Ronda Żaba, ul. Św. Wincentego, ul. Samarytanka, ul. Gilarską, ul. Fantazyjną, ul. Radzymińską (na wysokości ul. Kraśnickiej) ul. Kraśnicką (do linii kolejowej), ul. gen. T. Rozwadowskiego, ul. Księcia Ziemowita, ul. Klementowicką, (w dół do ul. Rzecznej), ul. Rzeczną, ul. Księcia Ziemowita, ul. Dziewanny, (w prostej linii do ul. Siarczanej), ul. Siarczaną, następnie wzdłuż linii kolejowej do ul. Wiatracznej, al. Jerzego Waszyngtona do rzeki Wisły aż do ul. Starzyńskiego (proponuję wyrysować to sobie na mapie). W ramach tego obszaru wydzielono podobszary.
Nie do końca jasne są dla mnie kryteria wyboru. W Założeniach informuje się, że poprzedziły je rozmaite diagnozy, ekspertyzy i debaty z udziałem naukowców, przedstawicieli organizacji pozarządowych, urbanistów, architektów, planistów itp. Kluczem było z jednej strony znaczenie tych obszarów dla zrównoważonego rozwoju miasta, a z drugiej stopień ich degradacji. Jak sądzę, mieszkańcy obszarów pominiętych mogą być odmiennego zdania (i słychać, że już są), ale oni nie będą brali udziału w konsultacjach. A może też powinni?
W efekcie realizacji Programu ma nastąpić ożywienie społeczno-gospodarcze tych miejsc, rozwój turystyki i kultury (mam nadzieję, że ostateczną stałą siedzibę i kształt zyska wreszcie Muzeum Praskie), zwiększenie bezpieczeństwa mieszkańców oraz poprawa możliwości komunikacyjnych wewnątrz osiedli, a także integracja mieszkańców, zapobieganie i przeciwdziałanie wykluczeniu społecznemu.
Cele szczytne. Oby z dużej chmury nie było małego deszczu, a konkretne informacje - bez wytrychów - trafiły w porę do mieszkańców. Ratusz bardzo liczy m.in. na lokalną prasę, ale sam też musi się bardziej przyłożyć. 

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 8 sierpnia 2013

MIESZKANIEC: Praski sierpień

Kiedy będziecie Państwo czytać ten felieton, od 69. rocznicy Powstania Warszawskiego minie tydzień. Ucichną już zapewne spory o sens powstańczego zrywu i komentarze, dotyczące zachowania tłumu przy grobach powstańców. Oto polski rytuał: na 7 dni przed i przez trzy dni po kolejnej rocznicy w mediach się gotuje, trwa licytowanie się, kto jest większym patriotą, patos leje się wiadrami - a potem zapada cisza, trwająca przez pozostałe 355 dni. To cud, że żyjący jeszcze kombatanci to wytrzymują, ale po prawdzie dzielność mają w genach. W tych dniach przełomu lipca i sierpnia miałem okazję spotkać niektórych z nich i usłyszeć kawałek "żywej" historii. Jak co roku wziąłem udział w oddawaniu hołdu w miejscach walk i tragicznych wydarzeń, które w 1944 r. miały miejsce na Pradze. Skromne to były spotkania, ale niezwykle naturalne i wzruszające. Bo na Pradze, proszę Państwa, także było powstanie. Krótkie, bo tylko 6-dniowe, ale krwawe i intensywne. Zmobilizowano 6 tys. ludzi, ale jakąkolwiek broń miał tylko co dwudziesty (!). Moja 93 - letnia dziś mama miała wtedy 24 lata i pseudonim "Sarna". 1 sierpnia, zgodnie z rozkazem, o godzinie 17-ej stawiła się w rzeźni na Sierakowskiego. Zgromadziło się tam wielu żołnierzy AK. I po trzech dniach czekania rozeszli się - nie było dla nich żadnej broni. Powstańcy na Pradze podjęli nierówną walkę - trzystu zginęło, sześciuset zostało rannych. Dziś ci, którzy przeżyli i dożyli, spotykają się przy tablicach z "kotwicą" AK, składają wieńce, wspominają i modlą się. Wśród nich p. porucznik Barbara Kolińska, łączniczka, ps. "Basia", urocza, starsza pani w wieku - mam nadzieję, że mi wybaczy tę niedyskrecję - 91 lat. O wydarzeniach sprzed 70 lat opowiada tak, jakby to było wczoraj. Wieńce składał z nami także wspaniały społecznik, p. Tadeusz Burchacki, z zawodu inżynier, z zamiłowania historyk, inicjator wmurowania w Warszawie około setki tablic, upamiętniających ważne wydarzenia, w tym prawie połowy na Pradze.
Powstańcom warszawskim nie było łatwo dożyć dzisiejszych czasów. Nie tylko dlatego, że ginęli w walce, umierali od ran, tracili zdrowie. Wielu z nich musiało jeszcze przeżyć represje stalinowskie. Cudem udało się to Antoniemu Żurowskiemu, dowódcy powstania na Pradze. W 1945 r. zaufał władzy ludowej, ujawnił się i wzywał do ujawnienia swoich podwładnych. W rewanżu został aresztowany i skazany na karę śmierci. Odbity z transportu przez "żołnierzy wyklętych" ukrywał się przez następnych 11 lat (!), aż przyszła październikowa odwilż i został zrehabilitowany. Tego szczęścia nie miał Bronisław Chajęcki, który jako zastępca prezydenta Starzyńskiego dowodził cywilną obroną Pragi. Potem działał w konspiracji, a w 1945 r. zgłosił się do Ludowego Wojska Polskiego, gdzie przeszedł szlak bojowy i dosłużył się stopnia kapitana. Wszystko na nic. W 1948 r. został aresztowany i skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano.
Powstanie zakończyło się militarną i polityczną klęską, decyzję o jego wybuchu podjęto w oparciu o błędne rozpoznanie postępów Armii Czerwonej. Ale jeśli spytacie mnie o moje zdanie na temat przywódców Powstania, odpowiem słowami Papieża Franciszka: "A kim ja jestem, aby ich osądzać?". Nie przeżyłem pięciu lat okrutnej okupacji, nie oglądałem śmierci tysięcy ludzi, codziennie mordowanych na ulicach, w więzieniach i podwarszawskich lasach, nie oddychałem powietrzem i atmosferą tamtej Warszawy. Dziś moim obowiązkiem jest być z tymi, którzy przeżyli i poświęcić chwilę zadumy tym, którzy zginęli - żołnierzom i jeszcze liczniejszym cywilom. Tak było, jest i będzie.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

P.S. W składaniu wieńców towarzyszyli nam kibice Legii. Niczego nie skandowali, nie palili rac, za to opiekowali się kombatantami. O kibicach mówi się na ogół nie najlepiej, więc dla równowagi przypominam i taką ich postawę.

czwartek, 25 lipca 2013

MIESZKANIEC: Poseł sobie rymnął

Lato skłania do poruszania tzw. tematów lekkich. Zawsze zastanawiał mnie, a momentami wręcz frapował język parlamentarny. Jeśli przypomnimy sobie słowa wieszcza: "Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa"(dla zapominalskich: Juliusz Słowacki - "Beniowski"), po czym posłuchamy, co i jak mówią posłowie, to ich język może i jest giętki, ale jaka się kryje za nim myśl - często trudno odgadnąć.
Weźmy za przykład ostatnią debatę budżetową. Debata budżetowa należy do najważniejszych w parlamencie, posłowie powinni więc być do niej dobrze przygotowani, by nie trwonić cennego czasu Wysokiej Izby. I otóż dowiedzieliśmy się od prominentnej posłanki opozycji, że to nie jest projekt ustawy budżetowej, a bańka budżetowa. Zdaniem innego posła, budżet jest tak kruchy jak choinkowa bombka, wystarczy ścisnąć i pęknie. Kolejny stwierdził, że napisany został w oparciu o fusy z ministerialnych kaw i karcianych wróżb. Następny sobie rymnął mówiąc, że budżet koalicji PO-PSL, to paragrafy, działy i rozdziały, żeby ludziska w Polsce nie wiedziały, gdzie się pieniądze podziały. Pewna posłanka przeszkadzała przemawiającemu przedstawicielowi koalicji, krzycząc co chwila, że ten budżet to kabaret i upominając go, by nie kłamał tak bezczelnie. Jej kolega klubowy najpierw dowodził: to, co budowaliście, to nie zielona wyspa, ale może bagno, z piękną, wspaniałą, kwitnącą na zielono roślinnością bagienną. Czyli jesteśmy na bagnie. By za chwilę ostrzec: byliśmy na zielonej wyspie, ale niestety czeka nas pustynia.
Coś tu na bakier z logiką.
Powtarzano, iż ten budżet jest abstrakcją, obłudą, fikcją. Kłopot w tym, że mało kto proponował, jak go poprawić. No, chyba że uznamy za taką propozycję skasowanie w kalendarzu grudnia (sic!), żeby szpitale nie miały kłopotów z pieniędzmi.
Po atakach opozycji, nastąpiła kontrofensywa koalicji. Mówiono, że opozycja ekonomię myli z astrologią. Na szczęście prognozy jakoś się nie sprawdzają. (Oj, ostrożnie, bo nowelizacja budżetu blisko!).
Ktoś zastanawiał się, jak prowadzić poważny dyskurs w takich warunkach i powołał się na ojca, który go przestrzegał: Nie kop się, synu, z koniem. Owszem, możesz, ale przyjemność żadna. Padł zarzut o zastępowaniu merytorycznej dyskusji sztuczkami poniżej pasa.
Czy tak jest co roku? Sięgnąłem do stenogramu z zeszłorocznej debaty budżetowej, by sprawdzić, czy wtedy było tak samo. Otóż, było. Posłanka Beata S.: Projekt budżetu nie jest realny - to jest tylko jakaś atrapa. Instrument doraźnej gry politycznej. Poseł Janusz P.:To jest bełkot. Bardziej wiarygodnie brzmi dla mnie Pismo Święte. Mówię to, jako człowiek niewierzący. Armand R.: Patrząc na ten budżet - totalna lipa, totalna katastrofa. Andrzej R. zwrócił się do ministra Rostowskiego w te oto słowa: Czy aby na pewno jest pan profesjonalistą, jakim się pan często mieni, czy też jest pan przysłowiowym bajkopisarzem opowiadającym bajki, jak pan premier, o zielonej wyspie? A może jest pan brytyjskim tajfunem, który rozszalał się w sferze polskiego zadłużenia? A może, panie ministrze, jest pan magikiem, a być może i sztukmistrzem z Londynu, dla którego wskaźniki makroekonomiczne w budżecie i tak nie mają większego znaczenia? Pański budżet na rok 2012 wygląda jak królik wyciągnięty z kapelusza. Porównał też ministra do Nikodema Dyzmy.
I tak toczą się te dialogi na cztery nogi. Przewidziała je już wiele lat temu Agnieszka Osiecka, pisząc: "Gadu, gadu, gadu - nocą, baju, baju, baju - w dzień".

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 4 lipca 2013

MIESZKANIEC: Facet z honorem


Adam Grzegrzółka, burmistrz Białołęki podał się do dymisji po tym, jak został zatrzymany przez policję za jazdę na rowerze pod wpływem alkoholu (0,9 promille). Smutny to fakt.  Alkoholizm jest plagą, z którą w Polsce nie potrafimy się uporać. Nietrzeźwi kierowcy samochodów doprowadzają do wielu tragedii na drogach. Nietrzeźwi rowerzyści nie są wprawdzie równie wielkim zagrożeniem - sami nie zabijają, ale swoim nieprzewidywalnym zachowaniem, np. jazdą wężykiem, stwarzają na jezdni niebezpieczne sytuacje i są pośrednimi sprawcami groźnych wypadków. Słusznie więc ich także obowiązuje kodeks drogowy. Przepisy mówią, że gdy rowerzysta ma więcej niż pół promila alkoholu w organizmie, mamy do czynienia z przestępstwem i nie ma co dyskutować na ten temat.
Walka z pijanymi kierowcami przypomina walkę z wiatrakami, ponieważ nie spotykają się oni z powszechnym potępieniem społecznym. Bić się w piersi powinny zwłaszcza osoby publiczne, które wzajemnie rozgrzeszają się z jazdy na podwójnym gazie, a gdy zostaną przyłapane, zachowują się często buńczucznie i próbują uniknąć odpowiedzialności. Mieliśmy takie przypadki, niektóre zostały sfilmowane przez dziennikarzy, wśród parlamentarzystów, radnych, burmistrzów wielu miast. Koledzy stają za nimi murem, wymyślają różne karkołomne usprawiedliwienia. Nikt nie traci z tego powodu funkcji.
Na tym tle przypadek Adama Grzegrzółki jest wyjątkowy i choć z jednej strony - smutny, to z drugiej - paradoksalnie, budujący. Facet zachował się z honorem! Policjanci, którzy go zatrzymali, podkreślali, że był grzeczny, kulturalny, wypełniał polecenia. Złościł się nie na nich, lecz na siebie. Potem przeprosił swoich wyborców i prezydent miasta. Powiedział, że takie zdarzenie nie powinno absolutnie mieć miejsca i że poniesie konsekwencje z tym związane. Jakże inaczej zareagowała znana dziennikarka zatrzymana w mniej więcej tym samym czasie na warszawskich ulicach, również na rowerze (1,1 promille), która - jak donoszą media - zrugała policjantów, twierdziła, że jako dziennikarka nie powinna zostać zatrzymana, powołując się na szereg znajomości groziła im zwolnieniem z pracy, mówiła, że doszło do wielkiego nadużycia, bo wypiła tylko jedno piwo itp.
Modelowe zachowanie byłego już burmistrza Białołęki wobec policjantów, jego skrucha, pokajanie się przed wyborcami o tyle mnie nie dziwią, że jako senator poznałem go z jak najlepszej strony, gdy był wiceburmistrzem na Pradze Południe. Wybierałem się do niego z jakąś sprawą, spytałem więc znajomych polityków, jakiego rodzaju to człowiek. Usłyszałem, że sztywny i nieużyty. Okazało się, że rzeczywiście nie jest to tzw. brat-łata. Za to dobrze zna przepisy i ściśle je stosuje. Jest rzetelny w tym, co mówi i robi. Ma swoje zdanie. Nie kręci. Może dlatego uchodził za nieużytego. Nie zdziwiłem się też, że awansował na burmistrza Białołęki. Jego kariera została przerwana. Myślę jednak, że przewinienie, którego się dopuścił - aczkolwiek niewątpliwe - nie wynikało z alkoholowych skłonności. No i mimo wszystko co innego zasiąść po spożyciu alkoholu za kierownicą samochodu, a co innego na rowerze. Dlatego uważam, że nie powinniśmy go skreślać. Po pewnym okresie karencji powinien wrócić, moim zdaniem, do pracy w sektorze publicznym, bo się do tego nadaje. Rozstając się więc z Adamem Grzegrzółką jako burmistrzem Białołęki nie mówię mu: żegnaj. Mówię do zobaczenia i dziękuję za postawę i klasę, jaką wykazał w tej przykrej dla siebie sytuacji.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 13 czerwca 2013

ECHO TARGÓWKA: Śmieci? Najlepiej zróbmy to etapami

Niestety, moje obawy, że temat śmieci, który do niedawna wydawał się w Warszawie marginalny, będzie nam zaprzątać głowę jeszcze długo, potwierdziły się. Krajowa Izba Odwoławcza nakazała miastu zmianę warunków przetargu na wywóz śmieci, ponieważ preferowały one Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania, które obsługuje ok. 30 proc. warszawskiego rynku śmieci. W tej sytuacji nowy system nie będzie mógł ruszyć od 1 lipca. Ratusz się z tym pogodził i nie zamierza odwoływać się do sądu. Prezydent dała sobie czas do końca roku na zorganizowanie i rozstrzygnięcie nowego przetargu, a do tego czasu będzie "prawie po staremu", to znaczy spółdzielnie, wspólnoty, mieszkańcy mogą zawrzeć umowę na wywóz śmieci z dowolną firmą (miasto zakłada, że będzie to ta sama firma co do tej pory, w sumie jest ich 81), tyle że skomplikuje się przepływ pieniędzy. Spółdzielnia lub wspólnota pobierze je od lokatorów i przekaże do kasy miejskiej (mieszkańcy domków jednorodzinnych zrobią to samodzielnie), a miasto zapłaci firmom. Jest to wariant przewidziany w ustawie na wypadek, gdy gmina "nie realizuje obowiązku odbierania odpadów komunalnych od właścicieli nieruchomości", z prawnego punktu widzenia nie ma się więc do czego przyczepić. Jak wiadomo jednak "prawie robi wielką różnicę...". Mieszkańcy, którzy już pozrywali umowy z firmami, obawiają się, że nie wszystkie będą zainteresowane ich odnowieniem, chociaż Hanna Gronkiewicz-Waltz, która po zdymisjonowaniu wiceprezydenta Jarosława Kochaniaka przejęła nadzór nad reformą śmieciową, zapewnia - po spotkaniach z przedsiębiorcami - że tak. Obiecuje też mieszkańcom i właścicielom nieruchomości, że nie będą musieli niczego sami załatwiać z firmami. Wszystko zrobią za nich urzędnicy. A na wypadek awaryjnych sytuacji, gdyby firma nie przyjechała po śmieci, miasto będzie miało do dyspozycji śmieciarki. Dodatkowy czas należy wykorzystać na konsultacje ze spółdzielniami mieszkaniowymi, które uskarżały się na niedostateczne uwzględnienie ich uwag. Pojawiają się jednak nowe pytania i wątpliwości. Skoro nic się nie zmieni (te same firmy, te same pojemniki, ta sama częstotliwość odbioru), to dlaczego mają być nowe stawki opłat za wywóz śmieci? Wprawdzie niższe niż te przyjęte przez radnych w marcu (ratusz  zaproponował 10 zł od osoby, co potwierdza, że w marcu przyjęto stawki zbyt wysokie - 19 zł od osoby), ale jednakowe dla wszystkich, uśrednione, co oznacza, że niektórzy zapłacą mniej niż do tej pory, inni za to więcej. Jedni więc stracą, inni zyskają i znowu będzie grupa niezadowolonych. Nie prościej byłoby pozostawić do końca roku dotychczasowych kwot i zrobić wszystko po kolei? To znaczy najpierw rozstrzygnąć przetarg na wywóz śmieci, a dopiero potem ustalić jednolite opłaty dla mieszkańców. Po co nam "powtórka z rozrywki" i jeszcze większe zamieszanie? Po wpadce, która się przydarzyła, trzeba zrobić wszystko, by uniknąć kolejnej. Tym razem nie ma już pośpiechu. Ustawa nie mówi, jak długo może trwać stan przejściowy. Na zeszłotygodniowym posiedzeniu rady miasta zaproponowałem w związku z tym dwie rzeczy. Po pierwsze, aby dodatkowy czas wykorzystać na konsultacje ze spółdzielniami mieszkaniowymi, które uskarżały się na niedostateczne uwzględnienie ich uwag. Po drugie zaś, aby nowy system wprowadzać w Warszawie etapami. Zróbmy najpierw przetarg w kilku dzielnicach, a dopiero po kilkumiesięcznym testowaniu - w pozostałych. Jeśli coś będzie szwankować, pojawią się problemy, to będzie je można wyprzedzająco rozwiązywać. Rozstrzygnięcie wszystkiego w jednym przetargu i wprowadzenie reformy śmieciowej od razu w 18 warszawskich dzielnicach oceniam - sądząc z dotychczasowych doświadczeń - jako ryzykowne. A przecież chodzi też o to, by uczyć się na błędach. Niektórzy uważają, że przesunięcie rewolucji w śmieciach może mieć i dobre strony. Wszak "Mądry Polak po szkodzie..."Bywa i tak. Niestety, zapewnienia urzędników, że opanują sytuację, jakoś mi nie wystarczają. 

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.gazetaecho.pl

czwartek, 6 czerwca 2013

MIESZKANIEC: Burzowo nad Warszawą

Pisałem w marcu o swoich wątpliwościach związanych z wdrażaniem w Warszawie tzw. ustawy śmieciowej. Na jedną z nich, dotyczącą opłat za wywóz śmieci z domków jednorodzinnych, padła odpowiedź podczas ostatniej sesji Rady Warszawy. Zgodnie z propozycjami Ratusza radni zdecydowali, że gospodarstwa jednoosobowe zapłacą 44,5 zł, dwuosobowe 68 zł, a większe – 89 zł, czyli tyle, ile pierwotnie uchwalono dla wszystkich. Ale żeby nie było tak słodko, do mniejszych gospodarstw śmieciarki będą przyjeżdżać dwa i trzy razy w miesiącu, a nie cztery. Na odpowiedzi na resztę wątpliwości (wysokość opłat w ogóle, przetargi, problemy ze zsypami, pojemnikami, itp.) przyjdzie poczekać. Tymczasem szykuje się w stolicy kolejna burza. Ratusz zaproponował, by zatrudnionym w komunikacji miejskiej oraz ich rodzinom (dzieci, małżonkowie, konkubenci, rodzice, teściowie) odebrać prawo do bezpłatnych przejazdów a tzw. wcześniejszym emerytom i doktorantom 50% ulgi. Obliczono, że budżet zaoszczędzi dzięki temu 37 mln zł rocznie.
W związku z licznymi protestami skorygowano te propozycje, m.in. pozostawiając 50% ulgę doktorantom oraz przyznając ją wczesnym emerytom, ale tylko b. pracownikom komunikacji. Po tych autopoprawkach (radni mogli zapoznać się z nimi dopiero na sali, o co mieli słuszne pretensje) przewidywane oszczędności zmniejszą się o ok. 3 mln zł. Sesja była bardzo burzliwa. Zgromadzeni licznie związkowcy i pracownicy komunikacji brali żywy udział w dyskusji nie przebierając
w słowach. Nie sposób odmówić im całkiem racji. O ile jeszcze bym zrozumiał odebranie darmowych przejazdów rodzicom, teściom, a nawet małżonkom czy dzieciom - choć to już trudniej przełknąć, to pozbawianie ich pracowników budzi wątpliwości. Tym bardziej, że kosztują tylko 5 mln zł. W dodatku wcześniejszy emeryt „komunikacyjny” będzie miał ulgę, a pracownik w tym samym wieku – nie. Gdzie tu logika? Radny Michał Bitner tłumaczył w imieniu klubu PO, że darmowe bilety powinny być składnikiem wynagrodzeń (jak na PKP), zatem powinny być przedmiotem uzgodnień między pracodawcami (czyli spółkami komunikacyjnymi) i związkami zawodowymi. Zapewniał, że zarządy spółek są do tego gotowe. Nie przekonało to jednak zainteresowanych, którzy z okrzykiem „złodzieje” opuścili obrady zapowiadając, że tak sprawy nie zostawią. Jako polityk rozumiem przesunięcie kosztów przywilejów pracowniczych na poziom spółek, ale jako ekonomista – nie do końca. Wpływy z biletów pokrywają tylko ok. 30% kosztów komunikacji miejskiej. W ub. roku wyniosły 840 mln zł. Zatem przedsiębiorstwa komunikacyjne są na garnuszku miasta, które dopłaca im prawie 2 mld zł. Zysk mają minimalny. Jeśli zostaną zmuszone do przyznania uprawnień i ulg na kwotę kilku milionów, to odbije się to na ich przyszłorocznym funduszu płac - jak podejrzewają pracownicy, albo na inwestycjach. (Na sali nie było szefów spółek, więc nie mogli się na ten temat wypowiedzieć). Jeżeli natomiast budżet da na to dodatkowe pieniądze, to gdzie tu oszczędność? Pewne ulgi i uprawnienia – przynajmniej pracownikom – się należą. I to nie takie, o jakich mówił jeden z dyrektorów, że jak pracownik będzie wykonywał czynności służbowe, to pojedzie za darmo. Trudno, żeby płacił za bilet, jak prowadzi autobus! Radni opozycyjni byli na ogół zgodni w krytyce, ale jedna z propozycji PiS została przez inne ugrupowania zbyta milczeniem. Chodziło o przyznanie darmowych przejazdów także osobom pokrzywdzonym przez komunizm. Obawiam się, że taka ulga rozsadziłaby nie tylko budżet Warszawy. Wszak zdaniem PiS pokrzywdzony był cały naród.

 Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

piątek, 24 maja 2013

ECHO TARGÓWKA: Czy Żyd może handlować w szabas? Kroniki anińskie

Z czym kojarzy się Państwu Anin? Tzw. ludziom sercowym oczywiście z Instytutem Kardiologii, a tym trochę bardziej "wiekowym" z wyjazdami na majówkę czy inny "wyraj". Dla młodych to jedno z osiedli w Warszawie, mało znane, bo nie oferujące żadnych szczególnych rozrywek. Przyznam, że i ja tak myślałem, dopóki nie wpadła mi w ręce dwutomowa historia Anina, napisana przez Barbarę Wołodźko-Maziarską. Czym Gall Anonim dla Bolka Krzywoustego, a Wincenty Kadłubek dla Kazimierza Sprawiedliwego - tym pani Barbara dla Starego Anina. Na 600 stronach(!), z benedyktyńską dokładnością, opisuje historię każdej działki, każdej willi i kolejnych właścicieli. I nie jest to nudne! Historia Anina nie jest długa - ma niewiele ponad 100 lat. Jako teren zabudowany powstał na początku XX wieku w zaborze rosyjskim. Były to dziwne czasy. Kolej Warszawsko-Wiedeńska pokonywała dystans między Warszawą a Wiedniem szybciej niż dzisiaj, a plan zagospodarowania przestrzennego dla Anina opracowano w ciągu trzech lat! Niewiele starych domów jeszcze stoi - jak np. ten przy Widocznej 79, mający zresztą status zabytku i w których nadal mieszkają potomkowie dawnych właścicieli. Wynik w dzisiejszych czasach nieosiągalny. Plan geodezyjny wykonał mierniczy przysięgły Józef Pokrzywnicki, który wyznaczył 150 (kilka lat później dodano jeszcze 50) parceli, każda o powierzchni 1230 sążni kwadratowych (5600 mkw.), ułożonych jak pod sznurek, przedzielonych równoległymi uliczkami poziomymi i pionowymi - coś jak w Nowym Jorku. Już w 1909 r. wszystkie parcele zostały sprzedane i zaczęło się wielkie budowanie. Wielkie, ale niezbyt wysokie, bo rosyjscy artylerzyści musieli mieć z pobliskiego fortu dobry widok na Warszawę, w razie gdyby Polacy znów o jakimś buncie rozmyślali. Wille, które powstawały w Aninie, miały swój własny, niepowtarzalny styl. Drewniane, z werandami, bogato zdobione wycinanymi w drewnie elementami, okapy zakończone drewnianą "falbanką". A że rzeka Świder niedaleko, styl ten - parafrazując niemiecki "Biedermeier" - nazwano żartobliwie "Świdermajer". Z książki-przewodnika pani Barbary dowiadujemy się różnych ciekawych rzeczy. O właścicielach willi "Zdrowie": "Państwo Grotkiewiczowie, ludzie zapewne majętni, bo pan Grotkiewicz z zawodu był kolejarzem"(!). Mam nadzieję, że mojego felietonu nie czyta żaden kolejarz, bo mógłby wylądować w Aninie u kardiologów. A co się działo w willi "Helwitad"? Pani Bogusławska postanowiła wybrać żonę dla syna. W tym celu jej ciotka przywiozła(!) z Poznańskiego - bo tam "dziewczęta są pracowite, obowiązkowe i schludne" - trzy panienki. Jedną z nich, Marysię, zatrzymano, ale "ponieważ dziewczę było jeszcze zbyt młode, ze ślubem poczekano, aby mogła zaprzyjaźnić się z oblubieńcem"(!). Obyczaje, jak przy swataniu księcia z cudzoziemską księżniczką. Możemy być dumni z Anina! Czy pobożny Żyd może handlować w szabas? Oczywiście nie! Ale że interes musi się kręcić, to niejaki Frydman swój sklep przy al. Leśnej w sobotę zamykał od przodu, ale otwierał drzwi od tyłu - i wszyscy byli zadowoleni. I tak płyną wspomnienia, historia po historii, zdjęcie po zdjęciu. Sam indeks nazwisk liczy ok. 650 pozycji! Niewiele starych domów jeszcze stoi - jak np. ten przy Widocznej 79, mający zresztą status zabytku i w których nadal mieszkają potomkowie dawnych właścicieli. Dlatego powinniśmy być wdzięczni pani Barbarze Wołodźko-Maziarskiej za to, że ocala od zapomnienia i wydobywa spod ziemi nasze korzenie. Przy tej okazji warto wspomnieć, że na drugim końcu prawego brzegu, analogiczną kronikarską pracę od lat wykonuje pani Regina Głuchowska, opisując dzieje Bródna i okolic. Chapeaux bas!
 
 Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.gazetaecho.pl

czwartek, 9 maja 2013

MIESZKANIEC: Polskie drogi


Nazwy ulic – na ogół przechodzimy obok nich obojętnie, często zresztą nie znamy nazwisk ich patronów. No, chyba że znaleźlibyśmy się na ulicy Goebbelsa lub Mołotowa, nie mówiąc już o Hitlerze czy Stalinie – ale takich już nie ma. Oczywiście my, Polacy, mamy swoje doświadczenia i własny pogląd na to, kto się zasłużył, a kto nie. Z drugiej jednak strony łatwo jest zmienić nazwę placu czy mostu, bo tam nikt nie mieszka (nie licząc tych, co pod mostem), a trudniej ulicy czy zakładu pracy, dla którego tradycyjna nazwa ma wartość handlową. Pewnie dlatego w niektórych miastach znajdziemy ulice imienia Janka Krasickiego czy Pawła Findera. Decyzję powinna podjąć rada gminy, ale opór mieszkańców sprawia, że tego nie czyni. Mieszkańcy nie zgadzają się na zmianę, bo dla nich Krasicki to biskup, a Finder to nie wiadomo kto, podczas gdy kłopoty ze zmianą adresu ogromne. No i co z tym fantem zrobić? Wielu moich kolegów polityków uważa, że jak jest jakiś problem, to koniecznie trzeba uchwalić ustawę. Tak też zrobiono i w Senacie pojawił się projekt ustawy pod tytułem: „O usunięciu z nazw dróg, mostów, itp. symboli ustrojów totalitarnych”. Po przeczytaniu tytułu chciałoby się ustawę przyjąć bez zbędnej dyskusji, boć przecież żaden symbol totalitaryzmu nie może zaśmiecać naszej przestrzeni publicznej. Dla porządku zaglądamy jednak do środka i… nasz krystaliczny dotąd pogląd zaczyna toczyć rak wątpliwości. Projekt stara się objąć wszystkie naganne przypadki, stosując definicje, które – w zamyśle autorów – powinny dotyczyć zarówno przeszłości jak i przyszłości. Autorzy najchętniej napisaliby króciutką ustawę, gdzie w art.1 zabroniono, by używać nazw: Krasicki, Finder i jeszcze paru innych, a w art.2 ustalono by, że ustawa wchodzi w życie niezwłocznie, ale wiedzieli, że tak zrobić nie można, bo wszystkich niegodnych nazwisk wymienić się nie da i nie wiadomo, czy ci niewymienieni nie zostaną patronami ulic za 5 lat. Dlatego inicjatorzy ustawy zastosowali definicje generalne, dobre na dziś i na jutro. Przede wszystkim stwierdzili, że ustroje totalitarne panowały w III Rzeszy, ZSRR i PRL, a zatem wszystko to, co symbolizuje te państwa, nie może być uwieczniane. Pomińmy już to, czy naprawdę życie w PRL-u, a przynajmniej po 1956 roku, było podobne do życia w hitlerowskich Niemczech i w Związku Radzieckim. Popatrzmy na propozycje poszczególnych przepisów i co z tego wynika. Za niedopuszczalne symbole PRL projekt uznaje przykładowo: Nazwiska członków organów władzy centralnej i lokalnej PRL. Bardzo słusznie, tylko co zrobić z takimi posłami na Sejm PRL (władza
centralna!), jak posłowie Koła „Znak” – Stanisław Stomma, Stefan Kisielewski czy… Tadeusz Mazowiecki (oby żył wiecznie). Albo wielce zasłużeni dla Śląska gen. Jerzy Ziętek czy dla Piły – Andrzej Śliwiński. Obaj to wojewodowie, a więc władza lokalna. Nazwy organizacji młodzieżowych, działających w PRL oraz nazwiska członków kierownictw tych organizacji. Jasne. Nie potrzebujemy
ulic im. ZMS czy ZMW. Ale dlaczego wykreślać ZHP? Albo NZS (Niezależny Związek Studentów)? A co zrobić z Jackiem Kuroniem – zakładał przecież „Czerwone Harcerstwo”? A Komendant ZHP Aleksander Kamiński („Kamienie na szaniec)? Ustawa jest tu bezlitosna, ale czy to ma sens?
Daty wydarzeń, oznaczających sukcesy ZSRR. Oznacza to wykreślenie dat wyzwolenia poszczególnych miast, które to daty często są nazwami ulic. Zapytajmy tych, którzy jeszcze żyją i pamiętają okupację hitlerowską, czy tak bardzo zamartwiali się, gdy przeganiano Niemców?
Podałem tylko trzy przykłady (a jest ich w projekcie więcej), które udowadniają, że ustawa to zawodne narzędzie dla oceny historii, zwłaszcza skomplikowanych polskich dróg. Wprowadziłaby ogromne zamieszanie i niezrozumienie. Niech więc w tych sprawach nadal decydują samorządy, nawet jeśli opóźniają właściwe decyzje. Lepsze to, niż ustawowy bałagan.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

wtorek, 23 kwietnia 2013

ECHO TARGÓWKA: Show Młodego Posła na sejmowej mównicy


Sejm - za sprawą dziennikarzy i samych posłów - nie przestaje się kojarzyć obywatelom z kabaretem, a w związku z tym umykają powszechnej uwadze rzeczy ważne, o których tam się mówi. Ostatnio bohaterem mediów stał się pewien młody poseł Solidarnej Polski - zwany dalej Młodym Posłem (darujmy nazwisko) - z wykształcenia politolog (co nie jest w tym przypadku bez znaczenia).
W imieniu klubu uzasadniał on wniosek o wyrażenie wotum nieufności wobec ministra transportu, Sławomira Nowaka. Mówił z dużą swadą, w lekkiej, rozrywkowej formie, przekazując jednak przy okazji sporo informacji i liczb. To nie one się jednak przebiły do telewizji (i świadomości publicznej), lecz słoik z rzekomą pluskwą, który wręczył ministrowi w trakcie swojego wystąpienia. Pluskwa na pluskwę nie wyglądała, nawet dla laika - za duża. Jak stwierdził autorytatywnie poseł Stefan Niesiołowski, entomolog, był to karaluch. Młodemu Posłowi zarzucono nieuctwo - faktycznie nie popisał się ani wiedzą, ani dobrym smakiem, ale to nie znaczy, że w merytorycznych kwestiach nie miał w ogóle racji. Co do poziomu wiedzy Młodego Posła, znacznie bardziej niż to, że pomylił karalucha z pluskwą, poruszyło mnie jego nonszalanckie podejście do liczb. Jego wystąpienie było nimi naszpikowane i w związku z tym mogło sprawiać wrażenie dobrze udokumentowanego, tyle że już na początku "podłożył się", co znacznie osłabiło moją wiarę w ścisłość jego dalszych wywodów. Stwierdził mianowicie, że Niemcy za 2,5 mld dolarów z planu Marshalla zrobili więcej, niż polski rząd za 15 mld dolarów, które otrzymał z Unii na drogi. Porównanie bez sensu, bo 2,5 mld dolarów 60 lat temu, to jakieś 18 mld dolarów dzisiaj! Dolar był wtedy po prostu znacznie więcej warty.
Poseł, który przedstawia się jako analityk, chce by "przemówiły fakty i twarde dane", nie powinien popełniać takich błędów. Takie porównania i oskarżanie na ich podstawie polskiego rządu o nieudolność w wykorzystaniu unijnych pieniędzy są bez sensu i obnażają braki w wykształceniu ekonomicznym. Inna wpadka dotyczyła wpływów zaplanowanych do budżetu z fotoradarów. Jak powiedział Młody Poseł, będą one "30 razy wyższe niż w roku ubiegłym, czyli o 300 mld większe". Oczywiście, w budżecie wpływy z mandatów za przekroczenie prędkości nie powinny być w ogóle planowane, ale 300 mld zł to wartość całego budżetu! Taki lekceważący stosunek do liczb utrudnia poważną dyskusję. Jakby tego było mało, na koniec Młody Poseł ujawnił też braki w wykształceniu historycznym. Polemizując z Donaldem Tuskiem zarzucił mu, że stosuje standardy PRL, ponieważ każdą krytykę swojego rządu traktuje jak krytykę państwa polskiego. "Ja tę retorykę znam, bo dobrze się uczyłem historii. Wie pan, kto tak mówił? Stanisław Gomułka. On za każdym razem utożsamiał swoją krytykę z krytyką państwa" - oświadczył Młody Poseł. A jednak poseł kiepsko się uczył historii, bo chodziło oczywiście o Władysława Gomułkę. Stanisław Gomułka jest ekonomistą.
Czy po tym wszystkim ktoś jeszcze był w stanie zauważyć, że Młody Poseł jednak miał trochę racji? Oddzielić ziarno od plew? Ta debata nasunęła mi jeszcze jedną refleksję, istotną chyba dla wszystkich polityków. Trzeba miarkować swoje obietnice, bo to z nich, a nie z konkretnych wyników jesteśmy rozliczani. Rząd Platformy Obywatelskiej zrobił dużo dla rozwoju infrastruktury, więcej niż jego poprzednicy, ale... obiecał znacznie więcej, więc zamiast się chwalić, musi się tłumaczyć. 

 Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.gazetaecho.pl

czwartek, 11 kwietnia 2013

MIESZKANIEC: Bezdomni - wstydliwy problem

Ostatnio wziąłem udział w zorganizowanej przez praskie stowarzyszenie „Otwarte Drzwi” konferencji na temat sposobów zapobiegania, pomagania i wychodzenia z bezdomności. Przybyli przedstawiciele władz, organizacji pozarządowych, psychologowie, lekarze, prawnicy. Nie zabrakło także osób, którym udało się z bezdomności wyjść. Bezdomność – to w cywilizowanym, europejskim kraju, jakim jest Polska, sprawa bardzo wstydliwa. Źle ubranych, zarośniętych, koczujących w pustostanach, na działkach czy klatkach schodowych ludzi staramy się nie zauważać i omijamy szerokim łukiem. Niejednokrotnie słyszałem, że „oni chyba nie chcą, żeby im pomóc, są przecież organizacje pomocowe, schroniska itp.” Jakaś prawda w tym stwierdzeniu jest, ale dalece nie cała. Ludzie tracą dach nad głową z bardzo różnych przyczyn: rozpad rodziny, uzależnienia, pobyt w więzieniu, zaburzenia psychiczne, przemoc domowa. Następuje utrata pracy i dochodów. Wymienione wyżej przyczyny bezdomności pokazują, że zjawiska tego nie da się całkiem wyeliminować. W bogatych krajach, jak Australia, Szwecja czy Finlandia, liczba bezdomnych wynosi 1 do 2 promille liczby mieszkańców, podczas gdy w Polsce wskaźnik ten wynosi prawdopodobnie (bo statystykę tu mamy nieprecyzyjną) miedzy 1,2 a 1,7 promille (czyli od 45 do 65 tys. osób). Rzecz jednak w tym, że w tych pierwszych krajach funkcjonują dobrze skonstruowane programy, które dość szybko wyprowadzają ludzi z bezdomności, podczas gdy w Polsce – mówiono o tym także na konferencji – działania są niedostateczne i kiepsko skoordynowane. Przyjmuje się, że okres 1-2 lat bez własnego dachu nad głową to okres ostrzegawczy, dający jeszcze szanse na pozytywne rozwiązanie, ale już po trzech latach zaczyna się tzw. okres adaptacyjny, czyli
przyzwyczajanie się do tego stanu. I w tym problem, bo w Polsce aż dwie trzecie bezdomnych pozostaje bezdomnymi dłużej, niż 3-5 lat. Ale to nie jest jedyny problem. Załóżmy, że mamy już dobre, skoordynowane i efektywne programy działania, dzięki którym bezdomny jest gotów do podjęcia pracy i wejścia „na nową drogę życia”. Ale gdzie będzie mieszkał?! O zakupie mieszkania czy kredycie hipotecznym nawet nie może marzyć. Mieszkań komunalnych (w tym socjalnych) prawie się u nas nie buduje. Rozwiązaniem mogłyby być – jak w wielu innych krajach – tanie mieszkania na wynajem, budowane przez prywatnych deweloperów. Ci jednak się do tego nie kwapią. Wszyscy mówią to samo: „Powiedzmy, że postawimy taki dom, zaciągniemy na to kredyt, który będziemy zwracać z płaconych przez lokatorów czynszów. Ale zawsze są tacy, co nie płacą, choć ich na to stać. Gdybyśmy mogli ich eksmitować, poszukalibyśmy innych lokatorów, ale eksmisje są trudne, bo brakuje komunalnych mieszkań zastępczych. Nie zamierzamy dokładać do interesu, więc tanich mieszkań na wynajem budować nie będziemy”. Tak więc koło się zamyka. Widać wyraźnie, że budowa mieszkań komunalnych (w tym pewien procent socjalnych, o obniżonym standardzie), to nie tylko dostarczenie dachu nad głową ludziom bezdomnym lub zamieszkującym w fatalnych warunkach, ale także sposób na uruchomienie budownictwa na wynajem, niezbędnego dla młodych ludzi, zarabiających niewiele, ale pragnących się usamodzielnić. Na tym pesymistycznym obrazie sytuacji mieszkaniowej znajdujemy jeden jaśniejszy punkt – i to, o dziwo… na Pradze! Od kilku lat, bez wielkiego szumu, realizowany jest tu program budowy mieszkań komunalnych.
W zeszłym roku oddano ich około 140, a niedawno uczestniczyłem w położeniu kamienia węgielnego pod następnych około 230 mieszkań na Golędzinowie. To cieszy, a radość byłaby zupełna, gdyby tak jeszcze znalazły się pieniądze na remonty rozsypujących się kamienic…

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

poniedziałek, 18 marca 2013

ECHO TARGÓWKA: Nasze drogie śmieci

O tym, że ze śmieciami radzimy sobie niezbyt dobrze, świadczy choćby wygląd lasów, w których co i rusz straszą sterty rozmaitych odpadów. Taniej jest wyrzucić je w lesie lub nad rzeką, zamiast odstawiać na przeznaczone do tego wysypiska i płacić za składowanie. Wprawdzie grozi za to kara, ale sprawców trudno złapać na gorącym uczynku. Proceder ten ma ukrócić ustawa, która zacznie obowiązywać od 1 lipca br. Do jej przyjęcia zobowiązywały Polskę wytyczne Unii Europejskiej dotyczące m.in. segregowania i przetwarzania śmieci. Obecnie tylko ok. 30% mieszkańców miast segreguje śmieci, przy czym jest to kwestią ich dobrej woli. Na mocy nowej ustawy za to, co dzieje się ze śmieciami, będą odpowiadały gminy, a nie - jak dotąd - właściciele nieruchomości. Zatem spółdzielnie, wspólnoty mieszkaniowe, czy też mieszkańcy nie będą płacić za odbiór śmieci wybranym przez siebie firmom, lecz gminie. Ta zaś wyłoni w drodze przetargu firmy i zawrze z nimi umowy. Z perspektywy kraju, wszystko wydaje się logiczne i zrozumiałe, z perspektywy gminy - już nie zawsze. W Warszawie wątpliwości nagromadziło się szczególnie dużo. Śmieci stąd raczej nie trafiają do lasów, więc koronny argument za zmianami nie przekonuje. Poza tym jak coś dobrze działa, to po co to zmieniać? Zamiast lepiej, może być gorzej. Najbardziej jednak bulwersuje warszawiaków to, ile będą musieli płacić za odbiór śmieci. Byłem na sesji rady Warszawy, na której radni przyjęli stawki zaproponowane przez ratusz, wysłuchałem burzliwej dyskusji i wyjaśnień prezydenta, ale nie do końca wyzbyłem się wątpliwości. Po pierwsze, z mojego sondażu w praskich spółdzielniach mieszkaniowych wynika, że miesięcznie za wywóz śmieci (także niesegregowanych) pobierają one od lokatorów 9-10 zł. Opłata dla miasta wyniesie zaś nawet 19,5 zł od osoby za śmieci posegregowane, a przy braku segregacji o 40% więcej. Padła obietnica, że właściciele (często samotni emeryci), dla których opłaty okażą się zbyt wielkim ciężarem, otrzymają pomoc. Dlaczego więc pomocy od razu nie uchwalono? Prezydent Kochaniak tłumaczył, że śmieci będzie więcej (nie bardzo rozumiem dlaczego, ale wynika to z badań) i zapłacimy drożej za ich składowanie, by nie kalkulowało się wywozić ich do lasu. W sumie, jak wylicza miasto, koszty wzrosną o 40-50%, ale to oznacza, że powinno się pobierać od osoby 14-15 zł, a nie 19,5 zł. Na sesji podawano przykłady opłat ustalonych w okolicznych gminach. Wszędzie są niższe! Po drugie, padła obietnica, że jeżeli wpływy z opłaty śmieciowej będą wyższe niż wydatki, bo np. firmy wyłonione z przetargu zaoferują niższe ceny niż założono w kalkulacji, to miasto obniży stawki. Trzymam za słowo. Zastanawiam się jednak, dlaczego nie zrobiono przetargu wcześniej? Firmy też umieją liczyć. Jest ryzyko, że dostosują oferty cenowe do opłat ustalonych dla mieszkańców i o obniżce tych opłat będziemy mogli zapomnieć. Po trzecie, dlaczego właściciele domków jednorodzinnych są traktowani inaczej niż osoby zamieszkujące w blokach, to jest mają płacić 89 zł miesięcznie, nawet jak żyją w pojedynkę, bez względu na ilość wytwarzanych śmieci? Czy nie jest to rozwiązanie dyskryminujące, niekonstytucyjne? Poza tym do tej pory firmy brały od domku po 40 zł, czyli ponad dwukrotnie mniej, przy czym często jedną ulicę obsługiwało kilka firm. Teraz będzie umowa z jedną firmą, więc koszty będą niższe a nie wyższe! Znowu padła obietnica, że właściciele (często samotni emeryci), dla których opłaty okażą się zbyt wielkim ciężarem, otrzymają pomoc. Dlaczego więc pomocy od razu nie uchwalono?
Generalnie z ustawą "śmieciową" od początku były problemy, zabrakło bowiem porządnych konsultacji. Dzięki senatowi została poprawiona, czy jednak od 1 lipca wszystko będzie dobrze działać? Sądząc po obradach rady Warszawy obawiam się, że temat śmieci - który do tej pory wydawał się marginalny - będzie nam zaprzątać głowę jeszcze długo. 

 Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.gazetaecho.pl

czwartek, 7 marca 2013

MIESZKANIEC: Kiedy będzie lepiej i dlaczego?

Pytanie to padło pół żartem, pół serio w Senacie podczas 7-godzinnej debaty o sytuacji w ochronie zdrowia. Nie stawił się na nią minister Bartosz Arłukowicz, co wzbudziło wielkie niezadowolenie senatorów opozycji, ale wiceminister Sławomir Neumann, choć nie jest lekarzem, dzielnie go zastąpił, odpowiadając wyczerpująco na wiele szczegółowych pytań na temat różnych chorób, procedur, pieniędzy na leczenie itd. Doczekał się nawet z tego tytułu pochwał i gratulacji nie tylko ze strony swoich kolegów z PO, ale także senatorów z PiS(!). „Bardzo serdecznie dziękuję za to, że pan tu z nami wytrzymał. Dziękujemy za pana trud, wysiłek” – powiedział na koniec wicemarszałek Stanisław Karczewski (PiS). Rzadko można usłyszeć takie słowa w polskim parlamencie (a jeśli, to tylko w Senacie!), więc z przyjemnością je cytuję. Nie oznacza to, że opozycji spodobał się program przedstawiony przez ministra. Jak przekonywał senator Karczewski, (budząc wesołośćsali), w polskiej służbie zdrowia będzie lepiej wtedy, kiedy PiS zwycięży i przejmie władzę.W wystąpieniach ministra nie brakowało jednak przykładów na to, że w niektórych dziedzinach sytuacja się poprawia. Szczególnie ucieszył mnie fakt, że „Narodowy Fundusz Zdrowia zaczął kontraktować leczenie stomatologiczne w szkołach. Takie gabinety wracają do szkół w wielu województwach. Efekty są lepsze i gorsze, ale to jest dopiero początek”. Po prostu „szkoła musi chcieć zorganizować u siebie gabinet, stomatolog musi chcieć zawrzeć kontrakt i NFZ musi chcieć za to zapłacić. Z tym ostatnim problemu już nie ma” - dowodził minister. Są też pieniądze norweskie na realizację dwóch projektów w zakresie stomatologii dziecięcej w szkołach. Najbardziej zainteresowały mnie jednak obietnice na przyszłość. Skrupulatnie wypisałem te najważniejsze proponuję Czytelnikom, by wycięli ten felieton, przypięli go do drzwi i odhaczali, co z tych obietniczostało zrealizowane. Pierwsza została już zrealizowana – to tzw. e-WUŚ, czyli Elektroniczna Weryfikacja Uprawnień Świadczeniobiorców za pomocą numeru PESEL i dowodu osobistego, a nie jak dotychczas, druków RMUA i tym podobnych dokumentów. Pacjenci są zadowoleni, ale lekarze w szpitalach mają szereg uwag krytycznych. Poza tym dręczy mnie pytanie, czy warto było wydać kilkaset milionów złotych na sprawdzanie uprawnień do leczenia, jeśli każdy polski obywatel ma do tego konstytucyjne prawo. Być może czegoś nie wiem, ale jakoś nikt tego nie wyjaśnił. Następny krok to Internetowe Konto Pacjenta. Znajdą się na nim dane medyczne wpisywane przez lekarzy prowadzących chorego. Oprócz tego będzie e-zwolnienie i e-recepty (w przypadku przewlekłych chorób nie trzeba będzie chodzić do specjalisty po nową receptę). System ma się zamknąć wydawaniem kart pacjenta dla ubezpieczonych w 2014 r. Wielka zmiana czeka Narodowy Fundusz Zdrowia, który ma zostać zdecentralizowany i sprowadzony wyłącznie do roli płatnika. Wszystkie inne działania, które wykonuje dzisiaj, czyli wycena świadczeń i procedur, kontrola, będzie prowadziła nowa instytucja, powołana w miejsce trzech likwidowanych. Ustawa ma być przyjęta na wiosnę tak, żeby mogła wejść w życie po wakacjach. Na wiosnę mają się też pojawić założenia do ustawy o dobrowolnych ubezpieczeniach zdrowotnych. Ponadto do Sejmu trafi ustawa o szpitalach klinicznych, nowelizacja ustawy refundacyjnej, nowelizacja ustawy o działalności leczniczej, a także ustawa o konsultantach medycznych (chodzi o większą przejrzystość ich działania). Mam nadzieję, że resort zdrowia dotrzyma obietnic i – w przeciwieństwie do ubiegłego roku - będzie co odhaczać.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

czwartek, 21 lutego 2013

MIESZKANIEC: Warszawskie kontrasty

O tym, że mieszkańcom prawobrzeżnej Warszawy żyje się gorzej niż ich sąsiadom po lewej stronie Wisły z grubsza wszyscy wiedzą. Wiele rzeczy widać zresztą gołym okiem. Brakowało jednak szczegółowego rozeznania różnic i głębszego spojrzenia na ten problem. Ten brak w jakimś stopniu wypełnia raport przygotowany na zlecenie Urzędu Stołecznego zatytułowany „Kierunki rozwoju m.st. Warszawy wobec perspektywy finansowej Unii Europejskiej 2014– 2020”, który ma być podstawą dyskusji publicznej na ten temat. Jedna z jego części dotyczy charakterystyki społeczno-demograficznej Warszawy. Rysuje się z niej dość ponury i nieciekawy obraz Pragi Północ, Pragi Południe, Targówka, a także Rembertowa i Wesołej na tle innych dzielnic stolicy. W niektórych niechlubnych statystykach dorównują im inne dzielnice, zwłaszcza Wola, ale na zasadzie wyjątku potwierdzającego regułę. Problemy kumulują się po prawej stronie. I tak na Pradze Północ (a także na Woli) jest zarejestrowanych najwięcej bezrobotnych w stosunku do liczby ludności. Powyżej przeciętnej w Warszawie są także Praga-Południe, Wawer, Targówek, Rembertów. W dodatku na Pradze Płd. zarejestrowanych jest najwięcej bezrobotnych (11,9% ogółu) w Warszawie. Najgorsze wyposażenie mieszkań w instalacje techniczno-sanitarne występuje w dzielnicach Praga-Północ, Rembertów, Wawer (a także Włochy), w których odnotowano największy odsetek mieszkań bez łazienki oraz centralnego ogrzewania. Np. na Pradze Płn. aż 30% mieszkań nie ma centralnego ogrzewania, a w Rembertowie ponad 20% (dla porównania na Ursynowie 1,4%). Blisko 20% mieszkań na Pradze Płn. nie ma łazienki (na Ursynowie 0,6%). Równocześnie, pomimo rosnącego wskaźnika oddanych mieszkań w Warszawie, jedyną dzielnicą, w której zjawisko to nie wystąpiło jest Praga Płn. Brak ten obejmuje każdą z form budownictwa tj. indywidualne, przeznaczone na sprzedaż i wynajem, spółdzielcze oraz komunalne (pierwszy blok komunalny został oddany już po zakończeniu badań). Dzielnice prawobrzeżne (Targówek, obie Pragi) przodują w rozwodach. Na Pradze Płn. odnotowano też najwyższy odsetek urodzeń pozamałżeńskich (34%) – ale jak nie ma gdzie mieszkać, albo mieszka się w podłych warunkach – to nie ma co się dziwić. W raporcie szczególnie podkreśla się różnice w szkolnych osiągnięciach uczniów pomiędzy dzielnicami. Na czele jest Ursynów/Śródmieście, gdzie odnotowano najlepsze wyniki ze sprawdzianu szóstych klas szkoły podstawowej (prawie 32 pkt), na końcu Praga Północ (25 pkt) z wynikiem poniżej średniej dla Warszawy (29 pkt), a druga od końca Wola. Podobnie w przypadku egzaminu gimnazjalnego najlepsze wyniki zarówno z części humanistycznej, matematyczno-przyrodniczej, jak i języka angielskiego osiągnęli uczniowie placówek śródmiejskich natomiast najniższe na Pradze-Północ. Jak tłumaczą autorzy raportu, wynika to ze zróżnicowania statusu społeczno-ekonomicznego rodziców, kapitału kulturowego rodzin oraz kumulacji problemów społecznych na terenach dzielnic. Niższy status społeczno-ekonomiczny rodzin często wpływa na mniejsze zainteresowanie lokalnej społeczności edukacją i słabsze angażowanie się w kształcenie dzieci i rozwój szkół. W efekcie najgorzej piszą testy uczniowie ze szkół w dzielnicach o największym odsetku osób korzystających z pomocy społecznej (obie Pragi, Wola). Ta analiza pokazuje wyraźny podział Warszawy, który zniwelować oczywiście nie będzie łatwo. Mam jednak nadzieję, że tego raportu nie zrobiono sobie a muzom i że dowiemy się niezadługo, jak władze miasta zamierzają przeciwdziałać rozwarstwieniu społecznemu warszawiaków i dyskryminacji dzielnicowej.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

piątek, 8 lutego 2013

MIESZKANIEC: Tylko 1% - a ile pożytku!

Co roku miliony rodaków przeznaczają 1% swojego podatku na działalność społeczną organizacji pozarządowych. Lwią część tych kwot otrzymują fundacje i towarzystwa najbardziej znane, prezentowane przez telewizje i gazety. Ich działalność jest z pewnością bardzo pożyteczna, ale ma charakter ogólnokrajowy i rzadko związana jest z naszą dzielnicą, osiedlem czy podwórkiem. Tymczasem obok nas, często w najbliższym sąsiedztwie, działają wspaniali społecznicy, którzy starają się rozwiązywać NASZE problemy – rodzinne, bytowe, zdrowotne, edukacyjne czy kulturalne. Winniśmy im wielką wdzięczność i wsparcie, bo bezpośrednio lub pośrednio z ich pracy i zaangażowania korzystamy. Problem w tym, że często nie wiemy o ich istnieniu. Dlatego rok temu podjąłem (wraz z panią poseł Alicją Dąbrowską) bardzo nietypową inicjatywę. Zwróciliśmy się mianowicie na łamach dwóch praskich gazet lokalnych („Mieszkaniec” i „Echo”) do mieszkańców prawobrzeżnej Warszawy o przekazywanie 1% swojego podatku dla praskich organizacji pozarządowych, zajmujących się przede wszystkim dziećmi z ubogich rodzin, niepełnosprawnymi, chorymi czy tzw. „dziećmi ulicy”. Wymieniliśmy przy tym te organizacje (w sumie było ich 11), szczegółowo informując, czym się zajmują i jak wypełnić PIT.
Dziś chciałbym poinformować, jakie były rezultaty tej akcji. Skuteczność apelu można ocenić przez porównanie liczby darczyńców i przekazanej kwoty w 2012 roku z analogicznymi danymi za rok 2011. Otóż w roku 2011, kiedy nikt nie występował publicznie z takim apelem, ani nie wskazywał odbiorców 1% podatku, wspomniane wyżej 11 organizacji otrzymało przekazy od 1955 podatników na kwotę 161,6 tys. zł. W roku 2012, po wystosowaniu apelu, liczba darczyńców wzrosła do 3182 (a więc o 63%), a przekazana kwota wyniosła 338,4 tys. zł (czyli o 109% - ponad dwukrotnie więcej!). Nie wszystkie zaproponowane przez nas organizacje cieszyły się jednakowym zainteresowaniem darczyńców, ale ten rezultat oczywiście bardzo cieszy i wszystkim mieszkańcom Pragi Północnej i Południowej, Targówka i Białołęki oraz Rembertowa i Wesołej, którzy wysłuchali naszego apelu, serdecznie dziękujemy. Dla naszych, praskich organizacji liczy się każda złotówka, zwłaszcza w dzisiejszych, kryzysowych czasach. Nie mogę jednak pominąć faktu, że liczby te pokazują jednocześnie, jak niewielu z nas w ogóle decyduje się na przekazanie cząstki swego podatku właśnie tym najbliższym nam, bo praskim, organizacjom. Według moich zgrubnych obliczeń, co najmniej 120 tys. mieszkańców wymienionych wyżej dzielnic składa osobiście lub przez internet swoje zeznania podatkowe, a z nich tylko 3182 przekazało środki na rzecz praskich organizacji. To zaledwie około 3%. Nie piszę tego w tonie pretensji, a raczej po to, aby pokazać, jakie mamy jeszcze ogromne możliwości i rezerwy, aby dopomóc samym sobie. To przecież nic nie kosztuje! Jeśli przykładowo czyjś podatek PIT wyniósł za poprzedni rok 4000 zł, to podatnik może zadysponować 40 zł (1%) dla wskazanej organizacji pożytku publicznego, a 3960 zł pójdzie do budżetu. Jeśli nic nie zrobi, to całe 4000 zł przekaże fiskusowi. Jeśli więc jest możliwość „bezbolesnego” dopomożenia ważnym dla nas i naszych dzieci społecznikom, to czemu tego nie uczynić? W tym roku ponownie zwrócimy się z p. poseł Alicją Dąbrowską do Państwa i mam nadzieję, że liczba darczyńców znacząco wzrośnie.
Życzmy sobie tego, bo jest to w naszym wspólnym interesie.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl

piątek, 25 stycznia 2013

ECHO TARGÓWKA: Prawie 90 lat budujemy metro w Warszawie

Jeszcze tylko 12 lat i historia warszawskiego metra sięgnie 100 lat, bowiem pierwsze plany opracowano w 1925 r. Nie szło nam jednak najlepiej, bo pierwszy raz metrem warszawiacy pojechali dopiero 70 lat później.
To wyjątkowo pechowa inwestycja. Najpierw wybuchła wojna, potem, w latach 50. zaczęto kopać, ale zabrakło pieniędzy, następnie, choć pieniędzy nadal nie było, w 1983 r. podjęto decyzję, aby budować metro bez pieniędzy. Ta śmiała decyzja miała przynieść nam rozgłos światowy - i przyniosła, bowiem 23-kilometrowy odcinek budowaliśmy przez 25 lat, czyli mniej więcej dwa i pół metra dziennie.
Do budowy drugiej linii przystąpiliśmy z zapałem, ale już na początku pech dał znów o sobie znać. Olbrzymie tarcze do drążenia tunelu przez wiele miesięcy stanowiły obiekt turystyczny, bo jakieś fatum nie pozwoliło w terminie ulokować ich w wykopie i puścić w ruch. Kiedy to się wreszcie udało, ruszyły z kopyta i drążyły nawet po 20 metrów dziennie. Niestety! Gdy wydawało się, że nasz lud warszawski, zmaltretowany licznymi nieudanymi powstaniami, upokorzony prezentem w postaci Pałacu Kultury i Nauki i ośmieszony stadionowym dachem, który nie zamyka się, gdy deszcz pada, wreszcie będzie miał jakąś satysfakcję - tąpnęło pod Wisłostradą (kurzawka) i pod budynkami mieszkalnymi na Świętokrzyskiej (osiadł grunt).
Nieliczni tylko malkontenci pytali, czy nie można było tego uniknąć, czy przeprowadzono prawidłowo wszystkie niezbędne badania geologiczne itp. Takie ptaki-pytaki. Co do mnie, to chociażem polityk, odważnie stwierdzam - w przeciwieństwie do licznych moich kolegów, którzy znają się na wszystkim - że się na kurzawkach nie znam i sporu rozsądzić nie potrafię. Ostatnio wpadła mi jednak w ręce pewna broszurka, która choć wiekowa, zawiera bardzo aktualne treści. Jest to mianowicie "Geologia Warszawy", wydana w 1937 r. przez Zarząd Miejski w m.st. Warszawie, autorstwa dr Zb. Sujkowskiego i dr St. Różyckiego. Opracowanie to powstało na zlecenie prezydenta Starzyńskiego i miało na celu udzielenie odpowiedzi na pytanie, jak najlepiej budować w Warszawie... metro! Naukowcy przeprowadzili szczegółowe badania terenu, wyniki zawarli we wspomnianej broszurze. Dużo tam fachowych określeń i kolorowych map, zacytuję więc tylko wnioski:
"Jest tylko jeden poziom dobrym materiałem dla budowy kolei podziemnej. Tym materiałem są tzw. iły poznańskie. Jest to seria zupełnie nieprzepuszczalna dla wody, pozwala na szybkie prowadzenie robót. Podczas całych robót unika się walki z wodą. Iły poznańskie leżą jednak głęboko, co zwiększa trudności i koszty urządzenia stacji, ale tylko te iły całkowicie nadają się do budowy tuneli". Jeśli natomiast będzie się kopać wyżej, w tzw. warstwach dyluwialnych, to - piszą przedwojenni geolodzy - "będzie to powodowało trudności z kurzawkami oraz z warstwami osiadającymi po odwodnieniu."
Tunel II linii metra drążony jest na głębokości 19 metrów, ale czy są to już iły poznańskie, czy jeszcze warstwy dyluwialne - nie wiem. Na pewno jednak ktoś wie i może zechce nas oświecić. 

Marek Borowski
Senator warszawsko-PRASKI
źródło: gazetaecho.pl

czwartek, 10 stycznia 2013

MIESZKANIEC: Najważniejsze wydarzenia 2012

Najważniejsze wydarzenie 2012 roku. Pod tym hasłem redakcja TVN24
zorganizowała w Internecie plebiscyt dla internautów. Należało uszeregować według rangi 10 wydarzeń – oddzielnie w Polsce, oddzielnie na świecie – zaproponowanych przez dziennikarzy. O wszystkich było głośno, ale ich ciężar gatunkowy był różny. Wziąłem udział w tej zabawie stawiając w przypadku Polski na pierwszym miejscu reformę emerytalną, która wydłuża wiek przechodzenia na emeryturę do 67 roku życia i dotyczy poza obecnymi emerytami wszystkich Polaków. Dalej – Euro 2012, gdyż po raz pierwszy Polska zorganizowała tak ogromną imprezę i odniosła w tym sukces. Następnie wojnę o ACTA, która pokazała siłę młodych Polaków, internautów. Ich protest zmobilizował innych, poruszył całą Europę i ostatecznie sprawił, że umowa ograniczająca wolność w Internecie nie weszła w życie. Na czwartym miejscu umieściłem aferę Amber Gold, która chociaż miała ograniczony zasięg i nie dotknęła znacznej liczby Polaków, to ujawniła jak słabo nadzorowana jest działalność parabanków i jaką to może grozić katastrofą. Na kolejnych – zmiany w PZPN (Zbigniew Boniek zastąpił Grzegorza Latę na stanowisku prezesa), gdyż piłką nożną interesują się w Polsce miliony obywateli oraz w PSL (Waldemara Pawlaka zastąpił Janusz Piechociński). Potem katastrofę kolejową pod Szczekocinami, kolejne ekshumacje ofiar katastrofy pod Smoleńskiem, doniesienia na temat trotylu na wraku tupolewa oraz historię Madzi z Sosnowca. Te ostatnie wydarzenia to albo sensacje bez znaczenia dla przyszłości Polski, albo – jak w przypadku historii Madzi – jednostkowa tragedia, na której żerują tabloidy. A jak głosowali Polacy? Okazuje się, że na odwrót. Najwięcej osób za najważniejsze wydarzenie roku uznało tragedię Madzi z Sosnowca, na drugim miejscu znalazły się ekshumacje ofiar Smoleńska, tuż za - trotyl na wraku tupolewa, a reforma emerytalna i Euro 2012 zamknęły listę. I to właśnie, ta lista sporządzona przez internautów jest moim zdaniem najważniejszym zdarzeniem minionego roku. Pokazuje bowiem, do jakiego stopnia mediom udaje się wmówić różne rzeczy społeczeństwu. Dowodzi, że Polacy zaczynają tracić rozeznanie w tym, co istotne, że poddają się praniu mózgu w telewizji, Internecie i w pismach tabloidalnych.
Najważniejsze wydarzenia na świecie wytypowane zostały przez internautów z większym poczuciem miary i wagi spraw, ale i tu zwyciężyła sensacja – skok ze stratosfery, ponieważ ma on jednak także
znaczenie naukowe, ten wybór mniej razi. Dla mnie najważniejsze były wybory w USA, bo to kto stoi na czele tej największej światowej potęgi decyduje o kierunku, w jakim zmierza nasza planeta. Na  drugim i trzecim miejscu umieściłem wydarzenia naukowe: wysłanie łazika Curiosity na Marsa oraz odkrycie przez CERN „boskiej cząstki”,  bo wszak ludzkość rozwija się dzięki nauce. Dzięki pracy Curiosity mamy dowiedzieć się, czy na Marsie istniało kiedyś życie, a potwierdzenie
istnienia „boskiej cząstki” przybliża nas do zrozumienia tego jak powstał wszechświat. Dla internautów były to wydarzenia mniejszej wagi (odpowiednio 4.,5. i 6 pozycja).
Podsumowując wyniki tego plebiscytu chciałoby się zakrzyknąć:
nauka, nauka i jeszcze raz nauka…Także jako odtrutka na to, czym ogłupiają nas niektóre media.

Marek Borowski
Senator warszawsko-PRASKI
źródło: Mieszkaniec.pl