piątek, 24 maja 2013

ECHO TARGÓWKA: Czy Żyd może handlować w szabas? Kroniki anińskie

Z czym kojarzy się Państwu Anin? Tzw. ludziom sercowym oczywiście z Instytutem Kardiologii, a tym trochę bardziej "wiekowym" z wyjazdami na majówkę czy inny "wyraj". Dla młodych to jedno z osiedli w Warszawie, mało znane, bo nie oferujące żadnych szczególnych rozrywek. Przyznam, że i ja tak myślałem, dopóki nie wpadła mi w ręce dwutomowa historia Anina, napisana przez Barbarę Wołodźko-Maziarską. Czym Gall Anonim dla Bolka Krzywoustego, a Wincenty Kadłubek dla Kazimierza Sprawiedliwego - tym pani Barbara dla Starego Anina. Na 600 stronach(!), z benedyktyńską dokładnością, opisuje historię każdej działki, każdej willi i kolejnych właścicieli. I nie jest to nudne! Historia Anina nie jest długa - ma niewiele ponad 100 lat. Jako teren zabudowany powstał na początku XX wieku w zaborze rosyjskim. Były to dziwne czasy. Kolej Warszawsko-Wiedeńska pokonywała dystans między Warszawą a Wiedniem szybciej niż dzisiaj, a plan zagospodarowania przestrzennego dla Anina opracowano w ciągu trzech lat! Niewiele starych domów jeszcze stoi - jak np. ten przy Widocznej 79, mający zresztą status zabytku i w których nadal mieszkają potomkowie dawnych właścicieli. Wynik w dzisiejszych czasach nieosiągalny. Plan geodezyjny wykonał mierniczy przysięgły Józef Pokrzywnicki, który wyznaczył 150 (kilka lat później dodano jeszcze 50) parceli, każda o powierzchni 1230 sążni kwadratowych (5600 mkw.), ułożonych jak pod sznurek, przedzielonych równoległymi uliczkami poziomymi i pionowymi - coś jak w Nowym Jorku. Już w 1909 r. wszystkie parcele zostały sprzedane i zaczęło się wielkie budowanie. Wielkie, ale niezbyt wysokie, bo rosyjscy artylerzyści musieli mieć z pobliskiego fortu dobry widok na Warszawę, w razie gdyby Polacy znów o jakimś buncie rozmyślali. Wille, które powstawały w Aninie, miały swój własny, niepowtarzalny styl. Drewniane, z werandami, bogato zdobione wycinanymi w drewnie elementami, okapy zakończone drewnianą "falbanką". A że rzeka Świder niedaleko, styl ten - parafrazując niemiecki "Biedermeier" - nazwano żartobliwie "Świdermajer". Z książki-przewodnika pani Barbary dowiadujemy się różnych ciekawych rzeczy. O właścicielach willi "Zdrowie": "Państwo Grotkiewiczowie, ludzie zapewne majętni, bo pan Grotkiewicz z zawodu był kolejarzem"(!). Mam nadzieję, że mojego felietonu nie czyta żaden kolejarz, bo mógłby wylądować w Aninie u kardiologów. A co się działo w willi "Helwitad"? Pani Bogusławska postanowiła wybrać żonę dla syna. W tym celu jej ciotka przywiozła(!) z Poznańskiego - bo tam "dziewczęta są pracowite, obowiązkowe i schludne" - trzy panienki. Jedną z nich, Marysię, zatrzymano, ale "ponieważ dziewczę było jeszcze zbyt młode, ze ślubem poczekano, aby mogła zaprzyjaźnić się z oblubieńcem"(!). Obyczaje, jak przy swataniu księcia z cudzoziemską księżniczką. Możemy być dumni z Anina! Czy pobożny Żyd może handlować w szabas? Oczywiście nie! Ale że interes musi się kręcić, to niejaki Frydman swój sklep przy al. Leśnej w sobotę zamykał od przodu, ale otwierał drzwi od tyłu - i wszyscy byli zadowoleni. I tak płyną wspomnienia, historia po historii, zdjęcie po zdjęciu. Sam indeks nazwisk liczy ok. 650 pozycji! Niewiele starych domów jeszcze stoi - jak np. ten przy Widocznej 79, mający zresztą status zabytku i w których nadal mieszkają potomkowie dawnych właścicieli. Dlatego powinniśmy być wdzięczni pani Barbarze Wołodźko-Maziarskiej za to, że ocala od zapomnienia i wydobywa spod ziemi nasze korzenie. Przy tej okazji warto wspomnieć, że na drugim końcu prawego brzegu, analogiczną kronikarską pracę od lat wykonuje pani Regina Głuchowska, opisując dzieje Bródna i okolic. Chapeaux bas!
 
 Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.gazetaecho.pl

czwartek, 9 maja 2013

MIESZKANIEC: Polskie drogi


Nazwy ulic – na ogół przechodzimy obok nich obojętnie, często zresztą nie znamy nazwisk ich patronów. No, chyba że znaleźlibyśmy się na ulicy Goebbelsa lub Mołotowa, nie mówiąc już o Hitlerze czy Stalinie – ale takich już nie ma. Oczywiście my, Polacy, mamy swoje doświadczenia i własny pogląd na to, kto się zasłużył, a kto nie. Z drugiej jednak strony łatwo jest zmienić nazwę placu czy mostu, bo tam nikt nie mieszka (nie licząc tych, co pod mostem), a trudniej ulicy czy zakładu pracy, dla którego tradycyjna nazwa ma wartość handlową. Pewnie dlatego w niektórych miastach znajdziemy ulice imienia Janka Krasickiego czy Pawła Findera. Decyzję powinna podjąć rada gminy, ale opór mieszkańców sprawia, że tego nie czyni. Mieszkańcy nie zgadzają się na zmianę, bo dla nich Krasicki to biskup, a Finder to nie wiadomo kto, podczas gdy kłopoty ze zmianą adresu ogromne. No i co z tym fantem zrobić? Wielu moich kolegów polityków uważa, że jak jest jakiś problem, to koniecznie trzeba uchwalić ustawę. Tak też zrobiono i w Senacie pojawił się projekt ustawy pod tytułem: „O usunięciu z nazw dróg, mostów, itp. symboli ustrojów totalitarnych”. Po przeczytaniu tytułu chciałoby się ustawę przyjąć bez zbędnej dyskusji, boć przecież żaden symbol totalitaryzmu nie może zaśmiecać naszej przestrzeni publicznej. Dla porządku zaglądamy jednak do środka i… nasz krystaliczny dotąd pogląd zaczyna toczyć rak wątpliwości. Projekt stara się objąć wszystkie naganne przypadki, stosując definicje, które – w zamyśle autorów – powinny dotyczyć zarówno przeszłości jak i przyszłości. Autorzy najchętniej napisaliby króciutką ustawę, gdzie w art.1 zabroniono, by używać nazw: Krasicki, Finder i jeszcze paru innych, a w art.2 ustalono by, że ustawa wchodzi w życie niezwłocznie, ale wiedzieli, że tak zrobić nie można, bo wszystkich niegodnych nazwisk wymienić się nie da i nie wiadomo, czy ci niewymienieni nie zostaną patronami ulic za 5 lat. Dlatego inicjatorzy ustawy zastosowali definicje generalne, dobre na dziś i na jutro. Przede wszystkim stwierdzili, że ustroje totalitarne panowały w III Rzeszy, ZSRR i PRL, a zatem wszystko to, co symbolizuje te państwa, nie może być uwieczniane. Pomińmy już to, czy naprawdę życie w PRL-u, a przynajmniej po 1956 roku, było podobne do życia w hitlerowskich Niemczech i w Związku Radzieckim. Popatrzmy na propozycje poszczególnych przepisów i co z tego wynika. Za niedopuszczalne symbole PRL projekt uznaje przykładowo: Nazwiska członków organów władzy centralnej i lokalnej PRL. Bardzo słusznie, tylko co zrobić z takimi posłami na Sejm PRL (władza
centralna!), jak posłowie Koła „Znak” – Stanisław Stomma, Stefan Kisielewski czy… Tadeusz Mazowiecki (oby żył wiecznie). Albo wielce zasłużeni dla Śląska gen. Jerzy Ziętek czy dla Piły – Andrzej Śliwiński. Obaj to wojewodowie, a więc władza lokalna. Nazwy organizacji młodzieżowych, działających w PRL oraz nazwiska członków kierownictw tych organizacji. Jasne. Nie potrzebujemy
ulic im. ZMS czy ZMW. Ale dlaczego wykreślać ZHP? Albo NZS (Niezależny Związek Studentów)? A co zrobić z Jackiem Kuroniem – zakładał przecież „Czerwone Harcerstwo”? A Komendant ZHP Aleksander Kamiński („Kamienie na szaniec)? Ustawa jest tu bezlitosna, ale czy to ma sens?
Daty wydarzeń, oznaczających sukcesy ZSRR. Oznacza to wykreślenie dat wyzwolenia poszczególnych miast, które to daty często są nazwami ulic. Zapytajmy tych, którzy jeszcze żyją i pamiętają okupację hitlerowską, czy tak bardzo zamartwiali się, gdy przeganiano Niemców?
Podałem tylko trzy przykłady (a jest ich w projekcie więcej), które udowadniają, że ustawa to zawodne narzędzie dla oceny historii, zwłaszcza skomplikowanych polskich dróg. Wprowadziłaby ogromne zamieszanie i niezrozumienie. Niech więc w tych sprawach nadal decydują samorządy, nawet jeśli opóźniają właściwe decyzje. Lepsze to, niż ustawowy bałagan.

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl