czwartek, 13 czerwca 2013

ECHO TARGÓWKA: Śmieci? Najlepiej zróbmy to etapami

Niestety, moje obawy, że temat śmieci, który do niedawna wydawał się w Warszawie marginalny, będzie nam zaprzątać głowę jeszcze długo, potwierdziły się. Krajowa Izba Odwoławcza nakazała miastu zmianę warunków przetargu na wywóz śmieci, ponieważ preferowały one Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania, które obsługuje ok. 30 proc. warszawskiego rynku śmieci. W tej sytuacji nowy system nie będzie mógł ruszyć od 1 lipca. Ratusz się z tym pogodził i nie zamierza odwoływać się do sądu. Prezydent dała sobie czas do końca roku na zorganizowanie i rozstrzygnięcie nowego przetargu, a do tego czasu będzie "prawie po staremu", to znaczy spółdzielnie, wspólnoty, mieszkańcy mogą zawrzeć umowę na wywóz śmieci z dowolną firmą (miasto zakłada, że będzie to ta sama firma co do tej pory, w sumie jest ich 81), tyle że skomplikuje się przepływ pieniędzy. Spółdzielnia lub wspólnota pobierze je od lokatorów i przekaże do kasy miejskiej (mieszkańcy domków jednorodzinnych zrobią to samodzielnie), a miasto zapłaci firmom. Jest to wariant przewidziany w ustawie na wypadek, gdy gmina "nie realizuje obowiązku odbierania odpadów komunalnych od właścicieli nieruchomości", z prawnego punktu widzenia nie ma się więc do czego przyczepić. Jak wiadomo jednak "prawie robi wielką różnicę...". Mieszkańcy, którzy już pozrywali umowy z firmami, obawiają się, że nie wszystkie będą zainteresowane ich odnowieniem, chociaż Hanna Gronkiewicz-Waltz, która po zdymisjonowaniu wiceprezydenta Jarosława Kochaniaka przejęła nadzór nad reformą śmieciową, zapewnia - po spotkaniach z przedsiębiorcami - że tak. Obiecuje też mieszkańcom i właścicielom nieruchomości, że nie będą musieli niczego sami załatwiać z firmami. Wszystko zrobią za nich urzędnicy. A na wypadek awaryjnych sytuacji, gdyby firma nie przyjechała po śmieci, miasto będzie miało do dyspozycji śmieciarki. Dodatkowy czas należy wykorzystać na konsultacje ze spółdzielniami mieszkaniowymi, które uskarżały się na niedostateczne uwzględnienie ich uwag. Pojawiają się jednak nowe pytania i wątpliwości. Skoro nic się nie zmieni (te same firmy, te same pojemniki, ta sama częstotliwość odbioru), to dlaczego mają być nowe stawki opłat za wywóz śmieci? Wprawdzie niższe niż te przyjęte przez radnych w marcu (ratusz  zaproponował 10 zł od osoby, co potwierdza, że w marcu przyjęto stawki zbyt wysokie - 19 zł od osoby), ale jednakowe dla wszystkich, uśrednione, co oznacza, że niektórzy zapłacą mniej niż do tej pory, inni za to więcej. Jedni więc stracą, inni zyskają i znowu będzie grupa niezadowolonych. Nie prościej byłoby pozostawić do końca roku dotychczasowych kwot i zrobić wszystko po kolei? To znaczy najpierw rozstrzygnąć przetarg na wywóz śmieci, a dopiero potem ustalić jednolite opłaty dla mieszkańców. Po co nam "powtórka z rozrywki" i jeszcze większe zamieszanie? Po wpadce, która się przydarzyła, trzeba zrobić wszystko, by uniknąć kolejnej. Tym razem nie ma już pośpiechu. Ustawa nie mówi, jak długo może trwać stan przejściowy. Na zeszłotygodniowym posiedzeniu rady miasta zaproponowałem w związku z tym dwie rzeczy. Po pierwsze, aby dodatkowy czas wykorzystać na konsultacje ze spółdzielniami mieszkaniowymi, które uskarżały się na niedostateczne uwzględnienie ich uwag. Po drugie zaś, aby nowy system wprowadzać w Warszawie etapami. Zróbmy najpierw przetarg w kilku dzielnicach, a dopiero po kilkumiesięcznym testowaniu - w pozostałych. Jeśli coś będzie szwankować, pojawią się problemy, to będzie je można wyprzedzająco rozwiązywać. Rozstrzygnięcie wszystkiego w jednym przetargu i wprowadzenie reformy śmieciowej od razu w 18 warszawskich dzielnicach oceniam - sądząc z dotychczasowych doświadczeń - jako ryzykowne. A przecież chodzi też o to, by uczyć się na błędach. Niektórzy uważają, że przesunięcie rewolucji w śmieciach może mieć i dobre strony. Wszak "Mądry Polak po szkodzie..."Bywa i tak. Niestety, zapewnienia urzędników, że opanują sytuację, jakoś mi nie wystarczają. 

Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.gazetaecho.pl

czwartek, 6 czerwca 2013

MIESZKANIEC: Burzowo nad Warszawą

Pisałem w marcu o swoich wątpliwościach związanych z wdrażaniem w Warszawie tzw. ustawy śmieciowej. Na jedną z nich, dotyczącą opłat za wywóz śmieci z domków jednorodzinnych, padła odpowiedź podczas ostatniej sesji Rady Warszawy. Zgodnie z propozycjami Ratusza radni zdecydowali, że gospodarstwa jednoosobowe zapłacą 44,5 zł, dwuosobowe 68 zł, a większe – 89 zł, czyli tyle, ile pierwotnie uchwalono dla wszystkich. Ale żeby nie było tak słodko, do mniejszych gospodarstw śmieciarki będą przyjeżdżać dwa i trzy razy w miesiącu, a nie cztery. Na odpowiedzi na resztę wątpliwości (wysokość opłat w ogóle, przetargi, problemy ze zsypami, pojemnikami, itp.) przyjdzie poczekać. Tymczasem szykuje się w stolicy kolejna burza. Ratusz zaproponował, by zatrudnionym w komunikacji miejskiej oraz ich rodzinom (dzieci, małżonkowie, konkubenci, rodzice, teściowie) odebrać prawo do bezpłatnych przejazdów a tzw. wcześniejszym emerytom i doktorantom 50% ulgi. Obliczono, że budżet zaoszczędzi dzięki temu 37 mln zł rocznie.
W związku z licznymi protestami skorygowano te propozycje, m.in. pozostawiając 50% ulgę doktorantom oraz przyznając ją wczesnym emerytom, ale tylko b. pracownikom komunikacji. Po tych autopoprawkach (radni mogli zapoznać się z nimi dopiero na sali, o co mieli słuszne pretensje) przewidywane oszczędności zmniejszą się o ok. 3 mln zł. Sesja była bardzo burzliwa. Zgromadzeni licznie związkowcy i pracownicy komunikacji brali żywy udział w dyskusji nie przebierając
w słowach. Nie sposób odmówić im całkiem racji. O ile jeszcze bym zrozumiał odebranie darmowych przejazdów rodzicom, teściom, a nawet małżonkom czy dzieciom - choć to już trudniej przełknąć, to pozbawianie ich pracowników budzi wątpliwości. Tym bardziej, że kosztują tylko 5 mln zł. W dodatku wcześniejszy emeryt „komunikacyjny” będzie miał ulgę, a pracownik w tym samym wieku – nie. Gdzie tu logika? Radny Michał Bitner tłumaczył w imieniu klubu PO, że darmowe bilety powinny być składnikiem wynagrodzeń (jak na PKP), zatem powinny być przedmiotem uzgodnień między pracodawcami (czyli spółkami komunikacyjnymi) i związkami zawodowymi. Zapewniał, że zarządy spółek są do tego gotowe. Nie przekonało to jednak zainteresowanych, którzy z okrzykiem „złodzieje” opuścili obrady zapowiadając, że tak sprawy nie zostawią. Jako polityk rozumiem przesunięcie kosztów przywilejów pracowniczych na poziom spółek, ale jako ekonomista – nie do końca. Wpływy z biletów pokrywają tylko ok. 30% kosztów komunikacji miejskiej. W ub. roku wyniosły 840 mln zł. Zatem przedsiębiorstwa komunikacyjne są na garnuszku miasta, które dopłaca im prawie 2 mld zł. Zysk mają minimalny. Jeśli zostaną zmuszone do przyznania uprawnień i ulg na kwotę kilku milionów, to odbije się to na ich przyszłorocznym funduszu płac - jak podejrzewają pracownicy, albo na inwestycjach. (Na sali nie było szefów spółek, więc nie mogli się na ten temat wypowiedzieć). Jeżeli natomiast budżet da na to dodatkowe pieniądze, to gdzie tu oszczędność? Pewne ulgi i uprawnienia – przynajmniej pracownikom – się należą. I to nie takie, o jakich mówił jeden z dyrektorów, że jak pracownik będzie wykonywał czynności służbowe, to pojedzie za darmo. Trudno, żeby płacił za bilet, jak prowadzi autobus! Radni opozycyjni byli na ogół zgodni w krytyce, ale jedna z propozycji PiS została przez inne ugrupowania zbyta milczeniem. Chodziło o przyznanie darmowych przejazdów także osobom pokrzywdzonym przez komunizm. Obawiam się, że taka ulga rozsadziłaby nie tylko budżet Warszawy. Wszak zdaniem PiS pokrzywdzony był cały naród.

 Marek Borowski
Senator warszawsko - PRASKI
źródło: www.Mieszkaniec.pl